ROZDZIAŁ DRUGI – BURZE NAD STORMWIND

 

– Ten szaleniec twierdzi, że znalazł lekarstwo na Plagę – powiedział spokojnie Shok zapadając się w obitym skórą fotelu.

– Niemożliwe! – zawołała głośno ze zdziwienia.

– Tak, tak – łotr skrzyżowawszy ręce z tyłu zaczął przechadzać się po komnacie w tę i nazad.

– Podobno odkrył, jak z nieumarłego zrobić na powrót żywą istotę, odtworzyć dawną postać.

– Toż to błogosławieństwo dla całego Azeroth!

– To przekleństwo! – Shok oparł dłonie o stół. – Gildia nigdy tak nie prosperowała odkąd nasze szeregi zasilili o wiele skuteczniejsi, nieumarli zabójcy. Pójdziesz dalej z obciętą ręką czy nogą? Nie. A ja na przykład tak. Nie można dopuścić do tego, aby gildyjni nieumarli wrócili do życia – spojrzał elfce w oczy. – Dlatego pytam, czy podejmiesz się misji zabicia Yana. Oczywiście, z wysoką nagrodą.

Variette zatkało. Raz, że Yan był jej dobrym kompanem i nie raz pili razem mocne alé czy zaciągali się wywarem z trawy słonecznej. A dwa, jeżeli powtórzone przez Shoka rewelacje są prawdziwe, to absolutnie nie może pozwolić, aby ów tajemniczy lek na Plagę zniknął z powierzchni ziemi wraz z kościami Yana.

– Ale… – zawahała się. – Jeśli on naprawdę odkrył to, o czym wspominałeś, to dla mnie jest to bardzo ważne!

– Ależ, kochana Var, zanim go zabijesz możesz wydobyć z niego tę tajemnicę. Tylko trzymaj to z dala od Gildii – westchnął. – Wiem, że Yana ciężko będzie zabić. Wielce możliwe nawet, że nikt nie podoła temu zadaniu, ale chwytam się wszelkich sposobów. Być może komuś się uda. Być może nawet i ja sam wyruszę jego śladem i wbiję mu nóż w plecy. Ktoś musi go jednak powstrzymać zanim wcieli w życie swój plan wskrzeszania trupowatych.

Variette spojrzała na Ashkę pytająco.

– Jo, pomoga ci, uoczywista. Sama mom porochunki z Yanem – dodała trollica.

– Pięćdziesiąt tysięcy oir, Var! – dodał Shok zachęcająco.

– Dobrze – rzekła po chwili wahania. – I tak bym go ścigała, po tym, co mi opowiedziałeś. Ale jedno zastrzeżenie, nie będę go zabijać, przyprowadzę go żywego do ciebie.

– Zgoda! – zabójca wyszczerzył przegniłe zęby w uśmiechu. – Idźcie tymczasem odpocząć, kwatery dla was są przygotowane.

– Wyruszymy z rana – podsumowała elfka. – Powiedz mi jeszcze, gdzie się mógł udać?

– Mówił, że zmierza pierw ku dawnemu Arathi, szukać śladów jakiś przepowiedni czy zapisków. Z tego, co wydedukowałem, zmierzał do Hammerfall, aby tam złapać lot wyverną. Ale mówił też coś o odwiedzeniu ruin Stromgarde – objaśnił w zamyśleniu Shok.

– Stromgarde? – zdecydowanie to wszystko było bardzo dziwne. Czemu Yan posyłał po nią, a potem nagle znikał w poszukiwaniu jakiś zagadek. Czyżby chciał, aby wyruszyła jego tropem? – Dobrze, Shoku, rano wyruszymy. Przydałaby się jeszcze jakaś zaliczka, najwyżej dwieście oir. Aha, no i klucz do prywatnej komnaty Yana.

– Ta sprawa jest dla mnie zbyt ważna, abym skąpił złota – uśmiechnął się i wypisał coś na skrawku pergaminu. – Zgłoś się do naszego skarbnika. A pokój Yana jest rozbrojony ze zwykłych pułapek, powinnaś sama otworzyć zamek.

 

Variette lubiła siedzibę Gildii. Mimo nieczystych spraw, jakimi się zajmowała się owa organizacja, jej główna kwatera była niczym dająca schronienie grota w górach. Zawsze było tu cicho i spokojnie, a górskie powietrze było rześkie i czyste. Niewielu wiedziało o istnieniu tej ukrytej dolinki i wyjątkowo ciężko było odnaleźć prowadzący ku niej szlak. Wiele lat temu elfka znalazła tu upragnione schronienie przed przeszłością. Gdy dołączyła do Gildii, mistrz Yan w jakiś sposób wyczuł, że Variette nie jest z gruntu zła i nie potrafi zabijać z zimną krwią, więc nie posyłał jej do brudnych zadań. Zajmowała się szkoleniem adeptów w walce na miecze i kije oraz wyszukiwaniem zaginionych skarbów. Przez wszystkie lata pobytu w Gildii, znalazła kilka unikatów. Między innymi druidzkie zbroje z Wyjących Jaskiń na Barrens oraz bogato zdobione, magiczne miecze, które odzyskała z gniazda ludzioświń w Głębiach Razorfen. Ogromne ilości szlachetnych kruszców także zasiliły gildyjny skarbiec, więc Yan nie miał na co narzekać. Przez bardzo długi czas Variette żyła tu spokojnie, pełna nadziei na nowe życie. Tęsknotę za domem zamknęła głęboko w sercu i trzymała się z daleka od lasów Evesong.

Wszystko trwało jednak do czasu. Kilka miesięcy temu niepokojące wizje powróciły. Te same obrazy, które pojawiły się w jej głowie podczas ucieczki z Silvermoon, zaczęły na nowo pojawiać się w jej snach. Od tego momentu Variette nie mogła usiedzieć na miejscu i postanowiła chociaż połowicznie wrócić do dawnego życia. Zamknęła oczy i w jej myślach od razu pojawił się tajemniczy chór śpiewnych głosów. Panicznie podniosła powieki.

„Kim ja jestem?” – wyrwało się jej myślom.

– Nie zamortwioj się tam, dzioucho – rzuciła Ashka z ciemności ich wspólnej kwatery.

W Gildii niewielu członków miało swoje osobiste pokoje, ze względu na mobilny charakter ich pracy. Zawsze jednak było mnóstwo wolnych komnat, aby każdy mógł wypoczywać przed i po podróży. Były też one doskonale wyposażone, aby zabójcy byli w formie podczas swoich misji.

– Mojo szamańsko intuicyjo mówia mi, że pościg za Yanem rozwionże te twoje wontpliwości

– dokończyła.

– Od kiedy ty masz szamańską intuicję?

– Uod zawszy. Moi rodzice som szamany. Ja żech z miłości do stworzyń łowcom zostoła – obja- śniła trollica.

– Oby twoja intuicja się nie myliła. Spróbujmy usnąć, jutro podróż przed nami.

Zasnęła. Ale jej sny znów wypełniły wizje. Widziała świetliste istoty i świat skąpany w blasku. Ku jej zdziwieniu, gdy umysł spał, podświadomość elfki czuła niesamowitą radość z pobytu w tym tajemniczym miejscu.

 

Następnego dnia dostały się do prywatnych kwater Yana.

– Widoć, że w pośpiechu pokoju nie uopuszczoł – podsumowała Ashka profesjonalnym tonem tropiciela.

– To czemu po mnie posyłał? – zamyśliła się Variette i spojrzała na trollicę. – Gdyby wezwał mnie, potem coś się stało i musiał opuścić Ravenhold szybko – machnęła ręką w geście zamyślenia. – To z pewnością było by widać, że się spieszył. Ale według mnie wygląda to tak, jakby chciał, abym ruszyła za nim.

– Możliweż.

Elfka przerzucała papiery na biurku Yana.

– A to co? – na jednym z pergaminów narysowana była pozbawiona nóg i twarzy sylwetka z dwu- nastoma skrzydłami.

– Wyglonda jak łuzdrowiciel dusz – rzekła trollica patrząc na rycinę.

– Kiedyś badaliśmy to w zakonie, całe wieki temu. Ale nigdy nie potwierdziliśmy istnienia tych duchów.

– Mój water godoł, że po śmirci czasym te duchy nas wskrzeszajom. Godoł, że kiedyś był w transie i jego duch ciało opuścioł, błonkał siem i nie mógł wrócić do ciało, ale nagle trofił na łuzdrowiciela dusz i uon pomogł mu wrócić.

Variette zmrużyła oczy.

– Znam takie potężne zaklęcie paladyńskie, które wskrzesza zmarłych. Jest bardzo trudne, dlatego mało kto potrafi je rzucić, ale widziałam, że jak ktoś go używa, to podobna istota się pojawia. Tylko przez chwilę widać świetlistą sylwetkę – przygryzła paznokieć. – Na początku myślałam, że mam zwidy, ale one tam były – dodała kontemplując rysunek. Nagle jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia.

– „Variette może być kluczem. Paladyni Srebrnej Pięści, kościół Strom. Plemię Zandalar. Magowie

Shen’dralar.” – przeczytała. – Czemu ja niby?!

– Toż ty mosz jakeś moce potynżne przeca – rzekła Ashka z nutą oczywistości w głosie.

– No ni mom – zdenerwowała się elfka, po czym usiadła w fotelu przy biurku Yana i wpatrzyła się w zadumie w okno. Teraz dopiero skojarzyła fakty. Yan zawsze obchodził się z nią jak z jajkiem, a samo przyjęcie jej do Gildii również było kontrowersyjne. Yan wyjątkowo elokwentnie przekonywał wówczas pozostałych, wysoko postawionych członków, aby przyjęto Variette. Zdecydowanie było w tym coś dziwnego. – Ruszajmy za nim jak najszybciej – zarządziła, a Ashka przytaknęła.

 

Zaopatrzyły się w wszelkiego rodzaju prowiant i wyruszyły do Arathi. Trollica pewnie prowadziła je mało uczęszczaną trasą, wiodącą przez polany za murami twierdzy Durnholde na wschód. Gdy minęły ponurą warownię, ich oczom ukazał się zasłaniany przez wysokie świerki mur. Przez wieki ta monumentalna budowla, z której szczytów można było zobaczyć obszary odległe o wiele mil, broniła królestwa Arathi przed trollami Amani oraz Plagą. Obecnie, wiele kamiennych bloków wypadło lub było uszkodzonych. Nikt nie pilnował majestatycznych blanków, a po królestwie Arathi pozostały tylko wspomnienia. Ashka oznajmiła, że zna przejście w tym murze, zwanym murem Toradina, które pozwoli im uniknąć głównego traktu znajdującego się bardziej na południe. Istotnie, we wskazanym przez nią miejscu ogromne kamienne bloki rozpadły się pod wpływem czasu, tworząc wyrwę na tyle dużą, że można było się przeprawić na drugą stronę.

Wojowniczki wkroczyły do królestwa Arathi. Variette zapamiętała tę krainę z dawnych czasów jej świetności. Kiedyś wydawało jej się, że trawa jest tu barwy jeszcze soczystszej zieleni, a górująca nad łagodnymi wzgórzami twierdza Strom sprawiała wrażenie wiecznej. Mocarne królestwo rozpadło się, a zamek był w ruinie, jednak morze traw dalej falowało malowniczo na wietrze. Widok ten wyzwolił w jej sercu kolejną falę melancholii i tęsknoty za Silvermoon i dawnymi czasami. Wśród łąk rosło mnóstwo ziół, którymi uzupełniły swoje zapasy, a Ashka upolowała kilka saren, które upiekły nad ogniem i zabrały na drogę.

– Myślisz, żeby udać się do ruin Strom? – spytała Var. – Miał tam szukać jakiś przepowiedni, ale pewnie już dawno opuścił to miejsce.

– Lepiej dupnijmy od razu do Hammerfall – odparła trollica. – Musimy nadrobić dystans.

 

Pognały więc dalej na wschód wzdłuż wzgórz oddzielających Arathi od ziem krasnoludów z Aerie. Ominęły z daleka mała wioskę ludzi i dotarły do orczej osady zwanej Hammerfall. Ashka rozmówiła się z oddziałem trollskich szamanów, którzy tam stacjonowali, po czym udały się na poszukiwania śladów po Yanie. Jedynej informacji udzielił im taureński sprzedawca serów. Okazało się, że Yan przemknął się przez miasteczko na tyle bezszelestnie, że nikt, poza owym sprzedawcą, u którego nieumarły uzupełniał zapasy, nie zauważył jego obecności. Tauren wysyłał w tym czasie małą karawanę z towarem, która miała udać się na południe i Yan dołączył do niej.

– Na pewno pojechoł do Wetlands – podsumowała Ashka ich odkrycie. – A i może i daleij. Dupnim tam i zobaczym. W tym landzie jest mało miejsc, kaj można się zatrzymoć lub jodło uzupełnić.

– Ashka – Variette prawie krzyknęła. – To jest mistrz gildii. On tydzień w dziczy przetrwa uzbrojony tylko w otwieracz do butelek!

– Tyż prowdo! Ale z moimi łumiejętnościomi tropiciela domy rade!

– Wiesz, że ufam ci bezgranicznie! – rzekła dosiadając strusia.

– Jo, rychtych!

 

Przejechały przez bagnista krainę bez większych problemów, trzymając się ledwo widocznego tropu Yana. Gdy dotarły do jej południowych krańców pojawił się jednak dylemat.

– Dokąd on zmierza? – gorączkowała się elfka wyrzuciwszy ręce do góry w geście irytacji. – Przed nami tylko góry Dun Algaz, które można przebyć tylko strzeżonymi przez krasnoludy tunelami. Druga opcja to wynajem statku w porcie Menethil, ale przecież żaden człowiek nie wpuści do swojego miasta nieumarłego wojaka.

– Ale na południe jechać musioł.

– Ale jak? – Variette wpatrzyła się w ich małe obozowe ognisko. – Przez góry raczej nie ma innej drogi. Podobno dalej na zachód, pod Grim Batol, można jeszcze spotkać wojowników orków z klanu Czarnej Skały, dalej skażonych demoniczną skazą.

– Żeby Krigszef o tym wiedzioł, no pewno by jakoweś kroki podjoł – odparła Ashka głaszcząc Pimpka. W świetle ogniska czerwone oczy trollicy wyglądały tajemniczo i przerażająco. – Ino to ludzio-krasnoludzkie terytorium, niprzyjozne nom. Jo znom pewin szlak. Yan być może tyż nim jechoł. Prowodzi przez góry między Khaz Modan a Wysuszoną Czeluścią, wyjadziem z nich na wschód uod Stormwind, w lasach Elwynn. Jest cienszki i mocno uo tej porze roku zaśnieżon, ale to i tak szybciej niż przez stepy Badlands.

– Jedno tylko „ale”. Nie mamy pewności, że jedzie do Stormwind – zmartwiła się elfka.

– W jego nototkach było cuś o Srebrnej Pięści, mojo intuicjo mówia mi, że cuś go tam kieruja.

– Też mi się tak wydaje. Gut, ty dowodzisz, Ashka! Prowadź!

– Ino musimy się w futra okutać!

 

Droga była ciężka. Variette nie znosiła zimna i cierpiała bardzo podczas tej przeprawy. Każdej nocy starała się odtajać przy ogniu, ale było wyjątkowo zimno. Silny wiatr potęgował uczucie chłodu. Przez większość czasu brnęły przez wysokie zaspy, a miotający płatkami śniegu wicher oślepiał je. Ashka jednak zawsze bezbłędnie wskazywała drogę i po tygodniu ciężkiej, okupionej odmrożeniami wędrówki zeszły z wysokich gór i aura powoli zaczęła się na powrót zmieniać na wczesnoletnią. Przebyły piętro zarośnięte przez świerki, znalazły się w lasach Elwynn niedaleko jeziora Stonecairn. Założyły obóz w gęstwinie, aby wypocząć przed dalszą drogą.

 

Zmęczona po podróży Variette zdjęła zbroję i udała się do pobliskiego, zarośniętego szuwarem jeziorka, aby przemyć twarz. Potrzebowała mocnego orzeźwienia, włożyła więc całą głowę pod wodę. Po chwili jednak poczuła, iż nie jest sama w okolicy, wynurzyła więc twarz. Zobaczyła wtedy cudownego, przesadnie umięśnionego człowieka, który właśnie wyszedł z wody, a jedynym jego okryciem był puchaty różowy ręcznik trzymany w talii. Wolnym krokiem zmierzał na brzeg, gdzie leżały jego rzeczy. Miał długie ciemne włosy, które teraz, mokre, rozszczepiły się na przylegające do jego obnażonego torsu pasemka. Variette zobaczyła wśród jego ekwipunku długą szatę i fantazyjnie zdobiony kostur, z czego wywnioskowała, że osobnik jest magiem albo czarnoksiężnikiem. Po raz kolejny zaczęła się zastanawiać nad niezwykłością zjawiska występowania ogromnych mięśni u czarodziejów i po raz kolejny stwierdziła, że przyczyną muszą być zdecydowanie zbyt ciężkie księgi, które jako adepci zapewne musieli taszczyć w tę i nazad. Przypatrywała się owemu osobnikowi w jego powolnym pochodzie przez jeziorko i, chociaż nie mógł jej widzieć schowanej za szuwarem, to miała wrażenie, że paraduje specjalnie dla niej. Jednak kiedy dotarł już do swoich szat zdała sobie nagle sprawę, że będzie musiał je założyć i zdjąć ów ręcznik. W tym momencie spanikowała, zachwiała się i wpadła cała do wody. Zaalarmowany pluskiem mężczyzna chwycił w obronie za swój kostur. Upuszczając przy tym ręcznik na ziemię…

– Nie patrzę, nie patrzę! – krzyknęła panicznie zasłaniając oczy dłońmi.

W cudownej bojowej pozie, mierząc swoim kosturem w elfkę, mężczyzna w pierwszej chwili nie zrozumiał, o co chodzi, święcie przekonany o rychłym ataku ze strony przeciwnika. Dopiero, kiedy obróciła się tyłem, jęcząc, z twarzą ukrytą w dłoniach, dotarło do niego, że coś jest nie tak. Pierw poczerwieniał, ale szybko się opanował i zawiązał ręcznik w pasie.

– Widzę cię cały czas, elfko! Wyjdź z wody z rękoma w górze! – powiedział groźnie. – I żadnych sztuczek!

Variette załamała się, ale uniosła ręce i zaczęła powoli wychodzić z jeziorka.

– Na razie to ty uskuteczniasz sztuczki! Powalające wroga w jednej sekundzie… – obróciła się minimalnie, gotowa w każdej chwili znów się odwrócić, jeśli był nagi. Wyszła na brzeg i stanęła przed nim. – I co teraz?

– Teraz się ubiorę – powiedział z nutą oczywistości w głosie.

– Ciekawe…

– A ty masz stać i żadnych numerów! Jeden twój ruch i użyję klątwy słabości!

„A więc czarnoksiężnik…” – myśli Variette zmroziły się na samą myśl, że ktoś może praktykować magię demonów.

– Mam się przyglądać? – wypaliła.

– Jeśli chcesz – odparł dumnie.

Jednak nie miała zamiaru. Zasłoniła oczy.

 

Nucąc pod nosem pieśni plemienne wychwalające ziele, trollica Ashka poprawiła wiszące nad ogniskiem pieczyste. Była sama w obozie. Czekała na powrót koleżanki, a swojego wiernego zwierzaka Pimpka wypuściła na polowanie do lasu. Co prawda bała się, że ktoś zaciuka jej nieumarłego wilka, jednak wierzyła w jego umiejętności skradania się. Poza tym, znajdowały się z dala od osad ludzkich, w głębokim lesie, więc rzeczą prawie niemożliwą było spotkanie tu kogoś. Nieprawdaż?

Nagle krzaki zaszeleściły. Trollica obróciła się i zobaczyła niecodzienny obrazek. Oto jej przyjaciółka, ociekająca wodą, wyszła na polanę z uniesionymi w górę rękoma i miną wyraźnego zdegustowania. Za nią zaś szedł wysoki, długowłosy mężczyzna trzymający szpic kostura przy jej plecach. Ashka wstała wolno z ziemi.

– Widza, żeś nowego chopa juzaś poderwoło – rzekła radośnie.

– Bardzo śmieszne, Ashka – jęknęła Variette. – Doprawdy.

– Jakeś ty się dzioucha podejść doło? – zdecydowanie bawiło to trollicę i powstrzymywała się, żeby nie roześmiać się głośno.

– Wyobraź sobie, że ma pod szatą schowaną broń.

– Przestańcie już gaworzyć! – odezwał się nagle osobnik. – Nie wiem, co wasze barbarzyńskie towarzystwo robi aż w Lasach Elwynn, ale jest to wielce podejrzane!

– Noo, chopie! – trolica oparła dłoń na swoich obfitych biodrach. – Jo żech jest pierwszo łowczynia pośrod moje plemie! Zaś ty mie uod barbarzyńcow nie wyzywoj! Tako jako ja cie, chopie, nie wyzywom!

– Gadać, czego tu szukacie?

Variette wpatrzyła się w oczy Ashki i między wojowniczkami przepłynęła nić porozumienia. Człowiek na pewno tego nie zauważył. Wiele lat wcześniej nauczyły się porozumiewać bez żadnego gestu czy chociażby mrugnięcia okiem.

– Jako Ashka powiedziała – odezwała się Variette. – Podrywamy ludzi i nocne elfy. Przycisnął kostur mocniej do jej pleców, aż się zachwiała.

– Ty mnie tu nie kołuj, elfko! – warknął. – Mów, czego tu szukacie! Zaległa cisza.

– No? – dopytywał się mężczyzna.

– Wrau! – nagle zza krzaków wyskoczył na niego Pimpek. Powalił napastnika i przybił łapami do gruntu.

Elfka powoli obróciła się. Obrazek wyglądał na cokolwiek komiczny – oto wielki nieumarły wilk stał całym swym ciężarem na leżącym na ziemi człowieku i dyszał nad nim.

– Czym ty karmisz tego psa?! – zawołał panicznie próbując odwrócić twarz od wilczego oddechu. Podeszły bliżej.

– Bydziesz fikoł, synek? – spytała groźnie Ashka.

– Nie byde! Tylko zabierz go ze mnie, błagam! – jęknął.

 

Po tej niecodziennej akcji, obie strony zadecydowały o zawieszeniu broni, chociaż ani on nie ufał wojowniczkom, ani one jemu. Naradziły się jednak, że lepiej będzie mieć człowieka na oku, niż pozwolić mu zakraść się do nich podczas snu. Zaprosiły go więc do wspólnej kolacji. Cała trójka siedziała przy ogniu i zajadała się pieczonym jeleniem, którego Ashka upolowała kilka godzin wcześniej. Nagle Pimpek pod- szedł do mężczyzny, usiadł i położył łeb na jego kolanie. Wpatrzył się w niego błagalnym psim wzrokiem.

– Czego to chce ode mnie?! – spanikował.

– Widocznie cię polubił – odparła eflka prychając śmiechem. Mężczyzna starał się odsunąć od zwierzęcia możliwie najdalej, ale nie dało się.

– Sempić przyszodł – wyjaśniła Ashka. – Ale widza, że cie, chopie, rychtych polubioł. Doj mu kość jak już pojejsz!

Przerażony mężczyzna szybko obgryzł resztki udźca i dał wilkowi kość. Ten, uradowany chwycił ją i pobiegł obgryzać na drugą stronę ogniska.

– To powidz nom, chopie, kaj ty dupasz? – Ashka była bardzo pokojowo nastawioną trollicą i zawsze starała się porozumieć z innymi rasami.

– Co robię?

– Dokąd zmierzasz – przetłumaczyła elfka.

– Lepiej przyznajcie się, że planujecie jakieś bandyckie eskapady! To nie jest normalne, że takie… – zawahał się mierząc Variette od góry do dołu. – Istoty, jak wy zapuszczają się prawie pod Stormwind! – odparł buntowniczo.

– My, chopie, żeśmy pokojowe dziouchy. Zawsze yno w spokoju interesie dziołomy. Byś lepiej pej- dzioł jak mosz na imie!

– Rouse Steiner Rosewhisper – rzekł.

– Sztyjner! Przydnie imie!

– Steiner! – poprawił trollicę z oburzeniem. – A teraz słucham was! Kim jesteście i co tu robicie?

– Variette Heavenfire.

– I Ashka z plemienia Mrocznej Włóczni – skłoniła głowę.

– I co tu robicie?

Variette miała go dość. Nie miała zamiaru zdradzać swojej wyprawy przypadkowym osobom.

– Misja dyplomatyczna do Stormwind – powiedziała krótko.

– No to już jest wyjątkowo podejrzane! Elfka i trollica z misją wśród ludzi!

– To jest ściśle tajne, nie wyciągniesz ze mnie informacji – dodała sucho Var.

– Jak chceta jeszcze dyskutowoć, gołombyczki, to dyskutujta. Ja dupam w kime – odparła trollica i odeszła ku swojemu posłaniu.

Variette i Rouse spojrzeli na siebie jeszcze ze złością, po czym udali się na przeciwległe krańce ogniska, aby położyć się spać.

 

Obudziło ją szuranie i bardzo cichy odgłos kroków. Normalny człowiek by tego nie usłyszał, ale długie elfie uszy były bardzo czujne. Otworzyła oczy i zobaczyła twarz ich nowego „przyjaciela” nad sobą. Było ciemno, ognisko wypaliło się już dawno, nie pozostawiając nawet czerwono żarzących się węgli. Jednak ona dobrze widziała jego jasne, błyszczące w świetle księżyca oczy i ciemne rozpuszczone włosy.

– Trzymam sztylet przy twoim brzuchu, synek – wyszeptała z ledwo słyszalnym sykiem. – Więc nie próbuj niczego!

– Nie bądź niemądra, złośliwa elfko! – odparł. – Ktoś lub coś się podkrada do obozu.

Variette uniosła się lekko i wygrzebała bezszelestnie spod koca. W tym samym momencie, niczym zjawa, wynurzyła się obok nich postać Ashki.

– Sztyjner, mo recht – szepnęła. – Ida zostowić klapiczki, a wy zobaczta co si tam dzieja – to powie- dziawszy łowczyni zniknęła w mrokach lasu.

Odszukała swoje miecze pod kocem i przypasała po cichu. Skinąwszy sobie z Rouse głowami, zaczęli się podkradać pod rosnące na obrzeżu obozu krzaki. Elfka czuła jakąś złowieszczą aurę, zdecydowanie coś złego czaiło się w ciemnościach.

– Doczołgali się do krzaku głogu i zaczęli nasłuchiwać.

– Au – rozległ się nagle jego cichy głos.

– Co ty robisz, człowieku? – zbeształa go. – Staram się tu słuchać.

– Zaczepiłem się o kolec – starając się nie czynić hałasu, wyplątał swoje włosy z gałęzi krzewu.

– O, litości… Niżej! – szepnęła panicznie i złapawszy Rouse’a za koszulę przyciągnęła go w dół do ściółki i ku sobie.

Cokolwiek ich śledziło, było coraz bliżej. Variette i Rouse zamarli leżąc na ziemi. Dziewczyna dalej trzymała go za ubiór. Ich twarze były bardzo blisko. Czuł jej bardzo spokojny oddech oraz zapach. Zawsze sobie wyobrażał, że elfki muszą pachnieć lasem tak jak driady, córki Cenariusa. Wokół Variette jednak unosiła się delikatna woń trawy słonecznej i róży.

 

Przez myśli przeleciał jej obraz nagiego Rousa ociekającego wodą i gorący dreszcz przebiegł po ciele elfki, ale zaraz się opanowała i przypomniała sobie, że nienawidzi magów cienia.

– Nie będziesz mnie pouczać, czarnoksiężniku – powiedziała z pogardą.

– A ty kim właściwie jesteś, żeby pouczać mnie? Po ekwipunku sądzę, że podłą złodziejką lub zabójczynią – wcale nie kwapił się, aby choć odrobinę się od elfki oddalić, nawet nie przeszkadzało mu, że mięła jego koszulę od kilku minut.

Ta uwaga zdenerwowała ją do reszty.

– Nie twój interes! – prawie powiedziałaby to głośno, ale nagle wyczuła wroga. Wroga, którego nie spodziewałaby się w tych spokojnych lasach. Całe stado umarlaków. I właśnie rzucało się do ataku. – Uważaj! – wrzasnęła.

Niesłychanym wysiłkiem złapała człowieka i wykonała niesamowity skok, który odrzucił ich kilka metrów dalej na polanę. Rouse był totalnie zdezorientowany i zaskoczony. Bardziej niesamowitą siłą elfki niż atakiem, którego się wszak spodziewał. Kilkanaście ghuli wbiegło na polanę i rzuciło się na nich. Wyglądały na dopiero co ożywione zwłoki. Kawałki starych tkanin zwisały z ich ramion i nóg, a rozdziawione paszcze wykrzywiały się w dziwnym grymasie przypominającym udrękę. Variette błyskawicznie skoczyła na równe nogi ustawiając się w pozycji bojowej. Dwa stwory od razu rzuciły się na nią. Skrzyżowała swoje krótkie miecze i w szybkim wypadzie rozcięła jednego ghula na pół, po czym wykonała szybki przewrót i podciąwszy nogi drugiego, zagłębiła ostrze w jego czaszce, rozcinając przy tym resztki kręgosłupa. Rouse wykręcił młynka swoim kosturem i odgonił się od trzech stworów. To dało mu sekundę konieczną na wypowiedzenie zaklęcia. Oszalałe ghule zajęły się ogniem i spaliły pozostawiając kupkę dymiących kości. Rzuciwszy jeszcze kilka ognistych klątw i pocisków, wezwał swojego zaprzyjaźnionego chochlika. Variette przeszył dreszcz, gdy poczuła demoniczną magię, ale była zbyt zajęta walką, żeby zareagować. Zbryzgane czarną posoką miecze rozrywały ożywione zwłoki, pozostawiając sterty butwiejących kości i na wpół rozłożonego mięsa. Rouse miotał ognistymi zaklęciami, które wzburzały w powietrzu fontanny iskier. Wrogów jednak przybywało i, mimo ich biegłości w sztukach walki oraz pomocy demona, mogli zaraz przegrać.

 

Stanęli zdyszani zetknięci plecami, po środku małej armii ghuli. On był już bardzo zmęczony rzucaniem mnóstwa czarów, a ona walką fizyczną z potworami. Rozejrzeli się. Variette oceniła ich szanse. W odpowiedzi na usta cisnęły się jej różne niecenzuralne słowa, głównie w krasnoludzkim i kilka w goblińskim języku. Nie dzadzą rady. Zastanawiała się, gdzie podziewa się Ashka i czy nic się trollicy nie stało. Domyślała się, że albo walczy albo zniknęła w lesie i nie pomoże im. Wtedy w jej głowie pojawiła się znów ta myśl. Myśl o użyciu dawno zapomnianej mocy. Usłyszała w głowie chór dźwięcznych głosów, ten sam, który co noc rozbrzmiewał w jej snach. Jakby chciały ją nakłonić do zrobienia tego kroku. Rozwiązanie ich sytuacji było proste jak budowa cepa, wystarczy wypowiedzieć tylko kilka krótkich słów. Tylko jedno zaklęcie, które przez tysiące lat swojego życia rzucała tyle razy, że jego brzmienie było dla niej czymś tak naturalnym, jak picie wody. Ale nie chciała, nie mogła, bała się. Od tego uciekała i obiecała sobie, że już nigdy nie użyje tej mocy.

„Nie da się uciec od przeznaczenia” – przypomniały jej się słowa Sylvanas, które wypowiedziała na ich ostatnim spotkaniu.

– Muszę… – zaczęła. – Muszę coś zrobić – powiedziała z nutą desperacji w głosie.

– No, co ty dajesz… – krzyknął.

– Nie denerwuj mnie! Po prostu osłaniaj mnie jeszcze przez pięć sekund.

– Co chcesz uczynić?

– Po prostu zrób to, o co proszę! – wrzasnęła panicznie.

– Nie krzycz, elfko! – miał jej już dość, ale zajął się atakującymi ghulami.

Variette wsunęła miecze za pas. Skupiła swą moc. Moc, której nie używała od lat. Do dnia dzisiejszego. Wiedziała, że jak raz to uczyni, to nie będzie już odwrotu, ale nie mogła umrzeć tu na tej śródleśnej łączce. Polana nagle rozświetliła się i zdumiony Rouse odepchnął ghule i obrócił się, żeby zobaczyć, co robi elfka. Ze zdziwieniem spostrzegł, że postać dziewczyny cała lśni, a ona sama unosi się lekko nad ziemią i z zamkniętymi powiekami deklamuje zaklęcie. Otworzyła oczy, świeciły się także złocistą aurą. Uniosła ręce nad głowę.

– Ja pierdole, paladynka… – mruknął z niedowierzaniem mężczyzna

– Święta konsekracja! – zawołała i wbiła kulę mocy w ziemię, a od powstałej fali zatrząsł się las dookoła.

Czarnoksiężnik poczuł, że jego też przeszywa ta ciepła energia. Świetlisty podmuch dosięgnął wszystkie ghule, które dosłownie wypaliły się od niego i rozpadły na proch. Elfkę zaś widocznie zmęczyło owo zaklęcie, bo szybko przestała się jarzyć i opadła na ziemię. Już miał do niej podejść, ale usłyszał dziwne odgłosy. Zaskoczony zobaczył, że jego chochlik również padł ofiarą czaru Variette. Demon zalśnił cały, po czym rozpłynął się w powietrzu pozostawiając tylko kilka złotych iskierek, które szybko zniknęły.

– Nie! – krzyknął Rouse. – Mój Voltip! Nie! – podbiegł do migoczących resztek swojego demona i próbował je złapać. – To był mój przyjaciel! Czemu to zrobiłaś?! – zawołał rozpaczliwie.

– To był demon! Nie wolno się bratać z demonami – powiedziała zimno podnosząc się zmęcz- nona z ziemi.

– Był moim przyjacielem! Od dawna mi służył, miałem nad nim pełną kontrolę! – Rouse wstał i zacisnął pięści.

– Kontrola nad demonami to iluzja, czarnoksiężniku! – nie mogła zrozumieć, jak może być tak ślepy. Nawet jeśli to był tylko mały chochlik. – Mam ci przypomnieć, co się stało z Azeroth, gdy ktoś próbował przyzywać demony?

Podszedł do niej i wpatrzył w oczy ze złością.

– To był nieszkodliwy, pomniejszy chochlik! Nigdy nie zrobił nic złego, a ty go zniszczyłaś! – zdenerwowany odwrócił się i odszedł do obozu.

Oczywiście, nie chciała zabierać mu demona, ale wszystko, co nieumarłe albo demoniczne, reagowało tak samo w zetknięciu z tą mocą. Nawet przez chwilę zrobiło jej się żal czarnoksiężnika.

– Przepraszam – rzekła. – Jeśli cię to pocieszy, to on nie zniknął. Nie jest już demonem, jego energia wróciła do wszechświata i nie jest już chaotyczna. Nie kierowałam swojej mocy na niego – dokończyła i zostawiła mężczyznę samego.

 

Rouse opuścił je następnego dnia. Mimo przeprosin Variette, nie chciał się pogodzić ze zniknięciem swojego chochlika. Wojowniczki zwinęły obóz i ruszyły na zachód ku Stormwind. Po kilku dniach dotarły w pobliże stolicy królestwa ludzi. Od razu ustaliły, że nie ma co się pchać we dwie. Wiadomym było, że trollicy nie wpuszczą do miasta na pewno, a i z wejściem Variette mogą być problemy. Elfka miała jednak niespodziewanego asa w rękawie. Zatrzymały się w ukrytym wśród wzgórz domku, który należał do Gildii. Następnego dnia Variette rozpakowała ogromny wór, który nosiła przy jucznym strusiu. Wór brzęknął niczym stary garnek, gdy położyła go na drewnianej podłodze. Miała cichą nadzieję, że jej kondycja nie spadła przez ostatnie lata na tyle, że nie mogłaby nosić zbroi. Pancerz zabłyszczał w promieniach letniego Słońca, wpadającego przez okno. Owa zbroja miała ponad trzy tysiące lat. Wykuli ją najlepsi kowale w Quel’Thalas, a materiały potrzebne do jej wykucia zbierała sama przez prawie dwa lata. Pancerz wykuto ze stopu elementium z adamantytem. Metal miał srebrzysty połysk, a w miejscach, gdzie wykorzystano więcej elementium – fioletowy. Była to pełna zbroja, składająca się z prostego napierśnika, czteropłytowych naramienników, takich samych nagolenników oraz pancernych butów i długich rękawic. Od elfickich rycerzy wymagano nie lada zwinności, więc zbroje wykonywano tak, aby zapewnić jak największą płynność ruchów. Pancerze rodem z Eversong były więc bardzo wygodne, o ile tylko właściciel dawał sobie radę z ich ciężarem.

Przez prawie pół godziny mocowała się z pasami i sprytnie ukrytymi zatrzaskami, po czym stwierdziła, że waga zbroi nie jest aż tak uciążliwa, choć zdecydowanie od niej odwykła i plecy jej się zgięły. Zarzucała na ramiona pelerynę, gdy podeszła Ashka.

– Mosz pewność, że cie wpuszczo? – spytała.

– Nie będą mieli wyboru, prawdę mówiąc – odparła elfka zapinając broszę płaszcza.

– Jo nie wnika kim ty dokładni jestyś u elfow. Jak si dostanisz, to gut. Jak ni, to też gut. Jo tu poczekom i ekwipunku popilnuja.

– Nikt nie może wejść na te wodospady, jeśli nie zna sekretnego przejścia – wyjaśniła Variette. – A tylko

Gildia Zabójców je zna, jesteś więc tu bezpieczna. Postaram się wrócić za góra dwa dni – westchnęła.

– Mom nadzieja, że wysznupasz, czego ci trza – uśmiechnęła się trollica.

– To ida – uśmiechnęła się Variette naśladując gwarę swojej przyjaciółki.

 

Kryjówka zabójców znajdowała się niedaleko Stormwind. Po około godzinie elfka dotarła do bram miasta. Zebrała w sobie całą swoją paladyńską dyscyplinę. Dawno nie poddawała się tym uczuciom. Musiała przyznać w głębi duszy, że brakowało jej bycia dzielnym i prawym rycerzem.

Po części miała ułatwione zadanie, ponieważ jej oczy nie świeciły zieloną magią felu, jak u reszty jej rasy. Stwierdziła po chwili, zbliżając się do ogromnej bramy, że te oczy mogą jej pomóc przekonać strażników, że jest wysoką elfką. Co z tego, że świeciły na złoto. Jednak wartownicy przy bramie nastawili się wrogo, gdy tylko się zbliżyła.

– Nie masz tu wstępu, elfko! – rzekł jeden z nich.

Wzięła głęboki oddech zanim zaczęła deklamować wszystkie swoje tytuły. Choć przez ostatnie lata usilnie starała się o nich zapomnieć, to gdy teraz o nich pomyślała, przypomniały jej się dawne czasy, gdy nosiła je z wielką dumą i poczuciem obowiązku.

– Jestem Variette Alleria Heavenfire, najwyższa kapłanka Silvermoon, drugi dowódca Zakonu Rycerzy Srebrnej Pięści, zaraz po lordzie Fordingu! – wyciągnęła przed siebie dłoń, aby zobaczyli srebrny sygnet z herbem Zakonu. – Przybywam z wizytą dyplomatyczną do arcybiskupa Benedictusa w sprawach kościoła.

Wojacy zawahali się.

– Jesteś, pani… elfką, nie wolno nam wpuszczać…

– Słyszałeś, że jest paladynką! Ze Srebrnej Pięści – powiedział nagle drugi trącając go w ramię. – Chcesz się przeciwstawić kościołowi!?

Jego kolega nie wyglądał na przekonanego.

– Musisz wyjawić, pani, powód wizyty!

– Już powiedziała, musi się spotkać z biskupem! – zbeształ kolegę wojak. – Droga wolna, pani! Wybacz nasze wojownicze nastawienie, ale musimy bronić miasta.

– Dziękuję, panowie. Niechaj Słońce was prowadzi – powiedziała i przekroczyła bramy stolicy.

 

W Stormwind nie była od co najmniej kilkudziesięciu lat, ale niewiele się tu nie zmieniło. Jej wzrok padł na stojące na bulwarze ogromne pomniki bohaterów i zatrzymał się na statule Allerii Windrunner. Chociaż najbardziej przyjaźniła się z Sylvanas, ponieważ były w podobnym wieku, to z najstarszą z sióstr Windrunner zawsze była w przyjacielskich stosunkach. Alleria – zawsze nieco bardziej stanowcza i poważna, była mimo to bardzo miłą i ciepłą osobą, chociaż jej ogromne poczucie odpowiedzialności z czasem zmieniało ją w surową dowódczynię. Było tak do czasu, gdy podczas drugiej wojny orkowie nie wymordowali większości rodziny sióstr Windrunner. W tym ich rodziców i ukochanego najmłodszego brata. Po tym wydarzeniu Alleria stała się zimna i niedostępna.

„Cieszę się, że nie było cię podczas tej ostatniej inwazji. Wciąż mam nadzieję, że gdzieś żyjesz szczęśliwie, moja imienniczko.” Variette westchnęła i ruszyła do katedry w centrum miasta.

Uzyskanie audiencji u arcybiskupa było dużo łatwiejsze niż wejście do miasta. Młody adept w katedrze prawie się rozpłakał ze stresu, gdy usłyszał, kto przed nim stoi. Szybkim krokiem zapro- wadził elfkę przez długie korytarze do prywatnych kwater duchownych. Zapukała do prywatnej komnaty biskupa i weszła, gdy usłyszała „proszę”. Benedictus był wysokim mężczyzną w średnim wieku. Objął pieczę nad Kościołem Świętego Światła po jego założycielu Aelonusie, który za życia był dobrym przyjacielem Var, Uthera i Tiriona. Benedictus znał wszystkie tajemnice Kościoła, nawet tę o istnieniu wśród elfów ukrytego zakonu, którym dowodziła Variette.

– Witaj, Jarlu! – pozdrowiła go jego prawdziwym imieniem.

– Variette, witaj! Ileż to czasu minęło! – ucieszył się mężczyzna ściskając jej dłoń. Elfka skłoniła głowę.

– Ależ nie musisz tak oficjalnie, jesteśmy poza naszą hmm… pracą – uśmiechnął się i przysunął krzesło do zawalonego pergaminami stołu. – Usiądź, proszę. Co cię sprowadza aż tutaj? Nie miałaś chyba problemów z dostaniem się do miasta?

– Minimalne, ale hasło „Rycerze Srebrnej Pięści” otwiera większość drzwi. Wiem, że wciąż żyje tu ciągle sporo wysokich elfów, więc chyba nie wzbudzę specjalnej agresji – odparła. – Moje oczy nie świecą na zielono, zatem chyba nikt nie weźmie mnie za szpiega. Jak sytuacja w mieście?

– Wiesz – podrapał się po głowie. – Tutaj od czasu końca najazdu orków żyje się dość spokojnie. Nawet atak Plagi przeszedł w miarę bez echa. A w Silvermoon? Wiem, że to wszystko fatalnie wyglądało. Jak również jestem i byłem przeciwny zerwaniu sojuszu.

– Wybacz, że to powiem, ale czuję, że mój lud został oszukany przez ludzi. Oczywiście nie z twojego kraju, ale tak czy inaczej – powiedziała smutno. – Wiem, że Lordaeron wiele wycierpiał z powodu Plagi, ale my także. Całe północne królestwa są zniszczone i splugawione. Powinniśmy się wszyscy na tym świecie trzymać razem, czego dobrym przykładem była bitwa o Górę Hyjal.

– Wiem, Var. Boleję, że my tu na wschodnim kontynencie nie umiemy się zjednoczyć – spojrzał ze smutkiem w okno. – Ale ty czy ja jesteśmy sługami Światła, inaczej patrzymy na świat.

– Masz rację – westchnęła elfka. – Benedictusie – zaczęła po chwili. – Przybywam tu, aby skorzy- stać z twej przepastnej biblioteki!

– Ależ oczywiście! Powiedz tylko, co konkretnie cię interesuje?

– Czy pamiętasz może, był kiedyś taki lekko nawiedzony pleban? Spisał na temat uzdrowicieli dusz gruby tom utrzymany w tonie lekkiego bełkotu. Również interesują mnie wszystkie książki o duchach i innych dziwnych istotach.

Mężczyzna podrapał się po głowie w zamyśleniu, wstał i podszedł do jednego z regałów. Wyjął dwa oprawiane w skórę tomy.

– Miałem tu jeszcze kopię rzekomo proroczych wizji jakiegoś szalonego kapłana. Nie pamiętam z nich zbyt wiele, ale mówiły coś o zbawieniu, oczyszczeniu Azeroth przez jakąś potężną istotę.

– Co? – zdumiała się.

– Tak, ale kilka dni temu był tu mistrz Yan i odkupił ode mnie tę księgę – podsumował biskup wręczając elfce książki. – Ofiarował za nią niebotyczną sumę, a że dach katedry przecieka i potrzebujemy funduszy – uśmiechnął się głupio. – To przystałem na to.

– Mistrz Yan… – mruknęła. – Czemu mnie to nie dziwi.

Nagle rozległo się pukanie do drzwi i nie czekając na odpowiedź gospodarza, do komnaty wparował wysoki mężczyzna o twarzy poznaczonej bliznami.

– Benedictusie! – zawołał od progu. – Zaczyna się tu dziać coś bardzo niepokojącego!

Variette wstała z krzesła. Rozpoznała tego osobnika. Spotkała go podczas drugiej wojny, gdy jej oddział kapłanów pomagał bronić Stormwind. Jednak nigdy nie zostali sobie przedstawieni oficjalnie. Jaina zaś później opowiedziała Variette smutną i przedziwną historię tego człowieka.

– Varianie! – biskup pochylił głowę w geście pozdrowienia. Człowiek dopiero zobaczył elfkę i zatrzymał się.

– Wybacz to nagłe wtargnięcie, ale straszne rzeczy zaczynają się dziać w mieście. Witaj, pani! – skłonił się chociaż było widać, że robi to niechętnie.

– Powinienem przedstawić was z całą formalną otoczką, jednak tuszę, iż w obecnej sytuacji nie jest to konieczne – rzekł spokojnie Benedictus. – Varianie, to jest Variette Heavenfire, najwyższa kapłanka Silvermoon, jedna z założycielek Srebrnej Pięści! Swego czasu jej kapłani pomagali nam w bitwie podczas drugiej wojny. Variette, przedstawiam ci jego wysokość Variana Wrynna!

– Wasza wysokość! – ukłoniła się.

– Najwyższa kapłanko! – król ponownie skłonił głowę, po czym zaczął się bacznie przyglądać elfce.

– Nie wyglądasz, pani, na kapłankę. Raczej na zbrojnego paladyna – podziwiał jej zdobiony pancerz.

– Owszem, wasza wysokość, jednak powiadam ci, iż paladyn to jeno kapłan, który przywykł do ciężkiej zbroi – powiedziała patrząc przenikliwie w oczy króla.

– Zaskakuje mnie jednak widok Krwawej Elfki, wydawało mi się, że elfy używają tylko zwykłej magii i nie wierzą w Światło – dopytywał się podejrzliwie.

– W Światło może wierzyć każdy, nikogo nie potępiamy – wtrącił się Benedictus.

– Zaiste – przytaknęła Var. – Nie jestem Krwawą Elfką. Tę nazwę nadał nam nasz książę ku czci poległych w ostatniej wojnie. Jednak ja mam się nijak do mojego obecnego ludu. Jako, że jesteś głową państwa, panie, tuszę, iż mogę ci pewne rzeczy wyjawić. Otóż, wśród nas, elfów wiara w Światło jest znacznie starsza niż u ludzi. Co prawda, niewiele ma wspólnego z boginią Elune, którą czczą nasi dalecy krewni z Teldrassil. Jej początki zaginęły w mrokach starożytności. Ja sama dopiero od dwóch i pół tysiąca lat przewodniczę naszemu kościołowi w Silvermoon, a moja poprzedniczka wyjaśniała mi, że jeszcze przed rozpadem protokontynentu powstały jej zaczątki – wyjaśniła fachowo. – Proszę cię jednak, abyś utrzymywał to w tajemnicy. Nawet wśród elfów, tylko mała grupa wie o istnieniu tak silnego przywiązania do Światła. Większość elfickich kapłanów, która pomagała wam w pierwszej i drugiej wojnie, używała nieco innych mocy. Chociaż zawsze podpieraliśmy to zaczątkami wiary.

Król zamyślił się nad rewelacjami, które opowiedziała mu elfka.

– Możliwe zatem, że spadłaś nam z nieba, pani. Choć na pewno poradzilibyśmy sobie z obecnym kryzysem, mam wrażenie, że możesz nam pomóc – rzekł spokojnie król.

– Co się stało, Varianie? – spytał zaniepokojony arcybiskup.

– Coś się dzieje w Stockade – wyjaśnił mężczyzna siadając przy stole, Variette również usiadła, jednak biskup pozostał w pozycji stojącej, poprawiwszy uprzednio książki w regale, które przechyliły się, gdy wyjął tomy dla elfki. – Ludzie mówią, że w nocy po mieście w niektórych miejscach krążą jakieś upiorne istoty.

– Kilka dni drogi stąd, na północ od Darkshire zaatakowała mnie grupa ghuli – dodała paladynka.

– Chyba ktoś musiał użyć nekromancji na miejscu. Zresztą – zmrużyła oczy. – Wyglądały ciut inaczej niż te pochodzące z Plagi. Nie były skażone chorobą. Były po prostu kupą chodzących kości.

Varian wyraźnie się zmartwił słysząc te wieści.

– Mam wrażenie, że to ma jakiś związek ze Stockade. To jest więzienie, w którym trzymamy wszelkich łotrów – objaśnił. – Podobno ktoś tam nawołuje do buntu, a w pobliżu lochów widziano jakieś dziwne monstra. To musi mieć ze sobą związek.

– Jeśli to ożywieni nieumarli, będziemy potrzebować naszych kapłanów – podsumował Benedictus. Variette zamyśliła się. Kolejny raz doścignęło ją przeznaczenie. Ciężko jej się było pogodzić

z tym, że musi wrócić do bycia paladynem. Jednak wiedziała, że nie ma wyboru. Od czasu incydentu z ghulami czuła w sobie znów tę płonącą świetlistą siłę. Często było jej gorąco od pulsującej złotej aury wewnątrz jej ciała. Miała wrażenie, że gdyby tego nie kontrolowała, zaczęłaby świecić. Nie wiedziała nic o swoim nowym wcieleniu. Nie chciała już być kapłanem. Jednak znów ktoś jej potrzebował. A nie potrafiła zostawić nikogo bez pomocy. Zwłaszcza jeżeli w grę wchodziła nekromancja, której patologicznie nie znosiła.

– Chciałbym jednak, aby to zostało załatwione w miarę po cichu. Nie chcę budzić paniki w mieście. O rzekomych zjawach grasujących w kanałach ludzie zapomną szybciej niż o kulcie nekromantów, który rozwinął się pod ich oknami – rzekł spokojnie król.

– Rozumiem, kiedy chcesz przeprowadzić owo natarcie? – spytał Benedictus.

– Najlepiej pojutrze. Jutro są urodziny mego syna i wyprawiam na jego cześć bal. Nie specjalnie mi się to podoba, jednak zwrócono mi uwagę, żeby Anduin bywał w towarzystwie. Może pozna swoją przyszłą żonę… chociaż ma dopiero dwanaście lat – westchnął. – Również ty, pani, jesteś mile widziana! Jeśli oczywiście zechcesz nas zaszczycić.

– To dla mnie zaszczyt! – odparła dyplomatycznie.

– Przygotuję grupę kilku najbieglejszych kapłanów – zapewnił biskup. – Variette, czy zechciałabyś objąć nad nimi dowództwo?

– Jeśli tylko mogę pomóc.

– Na pewno, twoja moc się przyda.

 

Po odwiedzinach w katedrze, Variette poczuła chęć spaceru po dawno niewidzianym mieście. Kupiła na targu skórzaną torbę i, zapakowawszy w nią księgi od Benedictusa, ruszyła w stronę portu. Zatrzymała się wysoko, tuż przed wielkimi kamiennymi schodami, które z dwóch stron prowadziły na dół do zatoki. Oparła łokcie o mur i wpatrzyła w morze. Przeznaczenie ją dogoniło. W taki czy inny sposób, zawsze będzie paladynem, sługą Światła. Po niewyjaśnionych przejściach podczas obrony Quel’Thalas, nagle znów zaczęło jej towarzyszyć poczucie zagubienia, które prześladowało ją w dzieciństwie. Znów nie wiedziała kim, albo czym jest. Liczyła, że w pożyczonych dziś księgach odnajdzie chociaż jakąś wskazówkę. Bardziej jednak interesowałby ją ów tom z przepowiedniami, który zabrał Yan. Westchnęła. Kolejny powód, aby porachować się z Yanem. Nie ważne czy był mistrzem gildii, czy nie.

 

Wolnym krokiem Rouse wspinał się po niemożebnie długich schodach w porcie. Marzył tylko o tym, żeby wrócić do swojego wynajętego w karczmie pokoju. Gdy wstąpił na ostatni stopień, obraz, który ujrzał, zaskoczył go bardzo. Sam nie wiedział, czy pozytywnie czy nie. Oto oparta o mury portu stała Variette w pełnej płytowej zbroi, która lśniła odbijając światło zachodzącego Słońca. Pierw się zdenerwował i postanowił minąć ją. Jednak nie wiedzieć czemu, podszedł do niej. Może to wyjąt- kowa melancholia, jaka malowała się na twarzy elfki, go ku temu skłoniła.

– Witaj, Var! – powiedział. Obróciła się wolno.

– Rouse – zdziwiła się. – Ty tutaj?

– Nie tylko ty masz tu sprawy do załatwienia – rzekł.

– Wybacz, ale nie mam nastroju na kłótnie ideologiczne – powiedziała.

– Ależ nie chcę się kłócić – „Nie chcę?” – Udaję się właśnie do Pozłacanej Róży. Może napijesz się ze mną wina?

– Jak na nieszczęście, także tam mam pokój – odparła chłodno. – Jednak za wino podziękuję.

– No dobrze, to może chociaż dotrzymam ci towarzystwa w drodze do zajazdu? – zaproponował nieśmiało.

– Niech ci będzie.

 

Przez cały czas spaceru do gospody nie zamienili ze sobą ani słowa. Ona się nie odzywała, wyraźnie czymś zmartwiona, a on nie wiedział, jak zacząć rozmowę. Na miejscu podziękowała za odprowadzenie i oddaliła się do swojego pokoju. Zaproponował jej szklenicę wina ponownie, ale znów odmówiła. Gdy odchodziła, przez chwilę przemknęła mu przez głowę stara pieśń: „Chodź tu miłaaaaa, będziesz ze mną winooo piła!”. Rozważał zaśpiewanie tego jej, jednak po kilku sekundach stwierdził, że to idiotyczne. Zauważył potem, że cały wieczór siedziała, zapewne przy stole pod oknem. Okazało się bowiem, że ich pokoje znajdują się po sąsiadujących ze sobą stronach narożnika dziedzińca budynku. Widział zatem światło w jej pokoju i cień elfki pochylonej, jak przypuszczał, nad księgami. Kusiło go.

Zapukał do jej drzwi.

– Czego? – zapytała uprzejmie, gdy je otworzyła. – Znów sobie życzysz?

– Eeem… Idę jutro na bal do pałacu królewskiego, co prawda to nieco oficjalna uroczystość, ale może wybrałabyś się ze mną do towarzystwa? – wypalił, a ona zastanawiała się, czy nie roześmiać mu się w twarz. Wpatrzyła się w niego intensywnie swoimi skośnymi, zielonymi oczami.

– Dobrze, Rożyno – odparła. – Tylko ubierz się ładnie!

– Sama się ładnie ubierz! Jutro o szóstej po południu.

– Będę gotowa, Sztyjner!

– Steiner! – krzyknął jeszcze przez zamknięte drzwi.

 

Następnego dnia udała się za miasto, aby zabrać od Ashki część bagażu, w którym miała suknię. Poinformowała trollicę, że wróci za dwa dni, gdyż będzie pomagać rozwiązywać problemy w mieście. Wieczorem przywdziała prostą, bordową suknię i ozdobne sandały.

„Włosy mi pojaśniały? – zdziwiła się patrząc w wielkie lustro. – Czy mi się wydaje?”

Miała wrażenie, że jeszcze niedawno jej włosy były bardziej brązowe. Teraz nabrały złocistego połysku, choć dalej były rude. Nie miała jednak czasu na rozważenie tego spostrzeżenia, gdyż roz- legło się pukanie do drzwi.

– Pięknie wyglądasz! – przywitał ją czarnoksiężnik.

– Oczywiście! – odpowiedziała skromnie. Udał, że tego nie słyszy.

– Gotowa?

– Jak, tylko zabiorę prezent dla następcy tronu – podniosła z łóżka długi, obłożony ozdobnym aksamitem pakunek.

– Widzę, żeś przygotowana – rzekł.

– Też zostałam zaproszona, wyobraź sobie!

Dopiero gdy wyszli przyjrzała się swojemu towarzyszowi. Podał jej swoje silne męskie ramię co mile ją zaskoczyło. Ubrany był w idealnie skrojony, czarny garnitur, który świetnie na nim leżał. Musiała przyznać, że Rouse wyglądał całkiem atrakcyjnie. Na dziedzińcu gospody zaś, dosiadłszy białego rumaka, zamaszystym ruchem wciągnął elfkę na siodło i posadził przed sobą.

– Jaki troskliwy… – szepnęła.

– Oczywiście! – odparł i jedną ręką objął ją w talii. – Będę gnać trochę, bośmy spóźnieni.

 

Sala balowa prawie po brzegi wypełniona gośćmi króla i młodego jubilata. Po przedstawieniu się lokajom i oddaniu płaszcza, udali się ku środkowi sali.

– Wypadałoby przywitać się z królem i małym księciem – rzekła.

– Chodźmy zatem, widzę, że akurat nie są otoczeni dzikim tłumem. Wyglądaj dostojnie. Wbiła mu łokieć pod żebra.

– Wasza wysokość! – elfka dygnęła z gracją, gdy podeszli do króla.

– Lady Variette – skłonił głowę władca, po czym spojrzał na jej towarzysza, który również się pokłonił. – Ach, witaj mistrzu Rouse! Cieszę się, że was widzę.

Elfka puściła ramię Rouse’a i zwróciła się ku jasnowłosemu chłopcu, który stał obok Variana.

– Witaj, książę Anduinie! Wszystkiego najlepszego!

– Dziękuję, pani! – skłonił się.

– Pewnie jesteś dziś strasznie oblegany? – uśmiechnęła się. Chłopak rozluźnił się nieco.

– Tak, pani, ale tata mówi, że powinienem się przyzwyczajać do oficjalnych uroczystości – powiedział.

– Tak to jest, kiedy wychowujesz się na dworze królewskim – westchnęła.

– Wnioskuję z twojego tonu, że nie jest ci to obce, milady – stwierdził Varian.

– Niestety, dorastałam na dworze króla Anasteriana Sunstridera – jej oczy na moment stały się niesamowicie radosne, co Rouse od razu zauważył. – Ale mimo wielu obowiązków, bardzo miło wspominam owe czasy. Zawsze kończyło się tylko na lekkim besztaniu, jeśli królewskie dziecko wykradło coś z kuchni – zaśmiała się.

– Właśnie – Anduin również się ucieszył.

– Chcesz mi się do czegoś przyznać, synu? – spytał król.

– Nie, tato!

– Anduinie, mamy dla ciebie prezent oczywiście – elfka zwróciła się do Rouse i zabrała pakunki z jego rąk. – Zapewne pójdziesz w ślady ojca i zostaniesz wojownikiem – podała mu większą i dłuższą paczkę. – Ten miecz, to bardzo stare ostrze. Zostało wykute wiele wieków temu przez znamienitego elfickiego kowala, Atrina Steelweave’a. To był mój pierwszy miecz, na którym uczyłam się szermierki– oczy chłopca rozbłysły i zaczął od razu rozpakowywać paczkę. – Oczywiście, to elficka broń. Posiada pewne właściwości magiczne, choć ja nigdy z nich nie korzystałam. Musisz je zatem sam odkryć.

Chłopak rozpakował miecz i westchnął z zadowoleniem. Było to wąskie smukłe ostrze, sre- brzysty metal miał lekko fioletowawy kolor, zaś rękojeść miała inkrustowaną złotem głownię, na której umieszczony został krwistoczerwony rubin. Królewicz wypróbował broń i zamachnął się delikatnie.

– To doprawdy królewski i zacny dar – Varian był pod wrażeniem. – Widzę, że musi być niesamowicie lekki. Z czego jest wykonany?

– Z eternium – wyjaśniła elfka. – Jest bardzo wytrzymały. Kiedyś próbowałam go złamać na kowadle, ale nawet się nie wygiął. A tu – podała oczarowanemu księciu drugą paczuszkę. – Księga elfickich legend od mistrza Rousza!

Rouse wywrócił oczami słysząc kolejną wariację swojego imienia czy nazwiska, ale nic nie powiedział.

– Dziękuję bardzo! – książę był zdecydowanie bardziej niż trochę uradowany z prezentów.

– Anduinie, idź odłóż podarunki w bezpieczne miejsce, musimy powitać następnych gości – rzekł król.

– Oczywiście tato. Jeszcze raz dziękuję wam bardzo, zacni państwo – skłonił się i odszedł.

Varian również przeprosił ich, gdyż musiał powitać kolejnych przybyłych na bal, i zaprosił do stołów. Rouse podał Var swe ramię ponownie i ruszyli coś zjeść.

– Dwór króla Anasteriana… – powiedział podając jej kielich wina. – Bardzo ciekawe, elfko. Ile ty masz lat?

– Wiesz, że kobiet się nie pyta o wiek – odparła rzucając mu przeciągłe spojrzenie spod długich rzęs.

– Chociaż, w sumie, nie musisz być aż tak stara – podsumował wrednie. – W końcu Anasterian zginął całkiem niedawno. Ale to „królewskie dziecko” mnie zastanawia. Jesteś jakąś jego nieślubną córką?

Variette westchnęła.

– Jeśli już bardzo musisz wiedzieć, to nie – wyjaśniła z nostalgią w oczach. – Ann’do, to znaczy Anasterian, odnalazł mnie zagubioną w lasach Eversong. Byłam wtedy małym dzieckiem. Nie pamiętałam, kim jestem, więc przygarnął mnie i wychowywał – wpatrzyła się w okno i zdawała się być nieobecna myślami, jakby przeniosła się do tamtych czasów. – Większość osób uważała, że prawdopodobnie moją rodzinę zabiły trolle Amani, a ja uciekłam przed rzezią. Jednak, niczego nie pamiętałam i nigdy sobie nie przypomniałam. Ale to przestało mieć znaczenie od razu. Poczułam, że jestem na swoim miejscu, gdy król mnie zaadoptował.

– Nie próbowałaś jakiś szamańskich transów, nie chciałaś odszukać rodziny? Albo chociaż przypomnieć sobie pochodzenia?

– Oczywiście, że ann’do próbował wszystkiego łącznie z magią, ale nawet taureńscy szamani nie potrafili nic zrobić. Przed spotkaniem elfów, pamiętam tylko światło – w tym momencie doznała dziwnego uczucia. – „Światło. Nie, to nie możliwe…” – powiedziała do siebie w myślach. Jednak za chwilę przypomniała jej się wizja, gdy była nieprzytomna po wybuchu Studni Słońca.

Rouse przerwał jej jednak rozmyślania.

– Czemu zatem nosisz inne nazwisko? Skoro król cię adoptował, czemu nie Sunstrider? – spytał.

– Ponieważ nie byłam z tej rodziny, nie chciałam sobie uzurpować prawa do pokrewieństwa z nią. Ponadto, podobno gdy mnie znaleźli powtarzałam do znudzenia słowa „heaven fire”. Uznano, że to moje nazwisko. Aczkolwiek, po wojnie nikt nie znalazł takiej rodziny.

– A?

– Mam ponad trzy tysiące lat – powiedziała. – Chodź zatańczyć! – zabrała mu z dłoni kielich i złapała za rękę zaciągając na parkiet.

Odkąd pamiętała, w królestwach ludzi modny był właśnie ten taniec. Przez kilkaset lat zmienił minimalnie swoją formę, ale zasadniczo figury pozostały te same. Pary tańczyły często zmieniając partnerów i wirując wokół siebie. Musiała przyznać, że Rouse był gibki w tym tańcu.

– A ty, mistrzu Rouse, skąd pochodzisz? – spytała, gdy akurat dłuższy czas tańczyli przy sobie.

– Z Theramore – odparł.

– Ach, miasto Jainy. Jeszcze tam nie byłam. Pewnie Jaina nawet nie wie, że żyję – szepnęła smutno.

– Widzę, że znasz wiele osobistości tego świata – powiedział między jednym obrotem, a drugim.

– Jeśli chcesz tak to ująć.

Na koniec ucałował szarmancko jej dłoń, ona zaś dygnęła i poszli napić się znów wina. Stanęli później bliżej jednej ze ścian, aby mieć widok na całą salę. Część osób siedziała przy długim stole ustawionym przy przeciwległej ścianie. U szczytu, w rogu sali rozmawiali Vrynn, Benedictus i młody książę.

– Hmm – zastanowił się nagle Rouse rozglądając po sali.

– Co?

– Nie wydaje ci się… – przerwał, jakby zastanawiając się jeszcze nad tym, co powiedzieć.

– Tak – odpowiedziała mu mimo, iż nie dokończył zdania. – Coś jest nie tak.

Nagle rozległy się krzyki i odgłosy tłuczonego szkła. Jak spod ziemi w sali wyrosło stado ghuli. Tłum rzucił się panicznie do ucieczki. Jeden ze stworów wyrósł nagle koło nich i zamachnął łapskami. Variette zrobiła zręczny unik i wyczarowawszy za plecami swój złocisty kostur ugodziła nim wroga. Ghul odsunął się jak oparzony.

– Święty ogień! – zawołała i jaskrawozłota błyskawica uderzyła w pobliskie monstra.

– Skąd ty bierzesz ten kijaszek?!

Rzuciła mu miażdżące spojrzenie. Nagle zobaczyli, że Benedictus stara się zasłonić małego księcia tarczą umysłową, a Varian desperacko broni się przed ghulami. Cała trójka została osaczona w rogu sali. Wbiegły straże, ale stworów było na tyle dużo, a spanikowani ludzie biegali po sali, że wojownicy nie mogli się przebić na pomoc swojemu władcy. Rouse i Variette powalili kolejną dziesiątkę stworów.

– Jest ich coraz więcej! – zawołał do niej.

Elfka rozejrzała się wokoło. Zdenerwowała się, znów będzie musiała to zrobić.

– Uciekaj stąd! – powiedziała.

– W życiu!

– Już, Rouse! Widzisz co się dzieje!

– A ty, co paladyńska heroino? Pokonasz to wszystko!? – złapał ją za ramię, żeby się nie oddaliła.

– Właśnie tak! – wpatrzyła mu się ze złością w oczy, jednocześnie skupiając swą moc. Powietrze wokół niej zalśniło.

– Nie zostawię cię przecież! Co ty sobie myślisz? Że jesteś jakimś lepszym paladynem od całej reszty, że pokonasz sama tę watahę?!

Nie mogła dłużej tracić czasu.

– Och, Rouse… na wszystko, co święte! – zawołała i nagle przyciągnęła go do siebie. Objęła go za szyję i pocałowała mocno prosto w usta. Dla niego trwało to wieki całe. Nogi się mu ugięły i zrobiło mu się gorąco. Już miał ją objąć w pasie i zacząć molestować, ale nagle przerwała. Mrugnęła do niego i odbiegła na środek sali niszcząc kilkanaście ghuli na raz. A on został oszołomiony. Niczym słup soli. Dopiero po chwili dotarło do niego, że ta wredna elfka miała w tym ukryty perfidny cel i nie był to spontaniczny poryw uczuć. Podziałało to lepiej niż ogłuszenie. Zrozumiał to, gdy już nie mógł się przebić przez tłum w jej kierunku.

– Dorwę cię! – krzyknął.

 

Tymczasem ją opanował stoicyzm. Poddała się całkowicie swojej wewnętrznej mocy. Odepchnęła stwory i wypowiedziała zaklęcie.

– Błogosławieństwo ochrony! – zawołała kierując tarczę na Benedictusa i Anduina widząc, że kapłan słabnie. Otoczyła ich półprzezroczysta bariera, której nic nie było w stanie przebić. – A teraz reszta.

Uniosła kostur. Oczy elfki zaświeciły się złotym światłem i aura wokół niej zapłonęła. Ruszyła do ataku. Rozdawała ciosy niesamowicie szybko, aż sama siebie zadziwiła. Złote iskry błyskały w powietrzu, a każde uderzenie paladynki wypalało przeciwników. Wszystkie ghule w całej sali zwróciły się teraz ku niej. Było ich około pięćdziesięciu, lecz ich liczba szybko topniała. Musiała się jednak pozbyć ich ostatecznie. Wywinęła młynka kosturem, przerzucając go za plecami z jednej dłoni do drugiej. To odrzuciło wszystkich napastników i dało jej kilka sekund na skupienie mocy. Nie rozumiała stanu swojego umysłu, czuła się jak w transie podczas głębokiej medytacji.

– Duchowa! – krzyknęła. – Burza! – uwolnione mocą jej słowa zaklęcie rozpętało w sali nawałnicę świętej mocy. Zawirowania świetlistej energii syczały dookoła elfki, co chwila powalając stwory. Jej serce rozśpiewało radością się od używanej siły magicznej. Sama nie wiedziała, czemu doznała takiego spełnienia. – Święty gniew! – wykrzyknęła kolejne zaklęcie i do wiru dołączył jaskrawy wybuch.

 

Po chwili wszystko ucichło, a w sali nie pozostał żaden stwór. Variette poczuła się dziwnie potężna. Nie poczuła nawet najmniejszego zmęczenia, co ogromnie ją zaskoczyło, gdyż użyte przez nią zaklęcia były bardzo wyczerpujące. Pozostali na sali ludzie wpatrywali się w nią ze zdumieniem. Jednak najbardziej zdziwiona była ona sama.

___________________________________________________________________