„DUSZĄCE CIERNIE”

 

Po zajściu w sali balowej pałacu, Benedictus wyjątkowo stanowczo zwerbował paladynkę do dowodzenia grupą kapłanów, mających wspierać grupę uderzeniową skierowaną do Stockade, podziemnego więzienia. Operacja zajęła cały dzień. Faktycznie jeden z więźniów uprawiał skrycie nekromancję. Został unieszkodliwiony, ale kosztowało to sporo wysiłku ze strony miejskiej straży, pomocy tuzina kapłanów i ich uzdrowicielskiej mocy. Na szczęście, wszystko odbyło się bez ofiar.

Variette była niesamowicie zmęczona. Przez kilka godzin leczyła i chroniła wojaków z miejskiej straży.

Zużyła dużo mocy, co zawsze ją wyczerpywało. Otworzyła drzwi swojego pokoju w karczmie. Nie miała ze sobą żadnej świecy, ani innego źródła światła. Rzuciła naramienniki i rękawice na podłogę i obróciła się, aby zamknąć drzwi na klucz. Za późno wyczuła czającego się w pokoju wroga. Obróciła się błyskawicznie, ale spóźniła się o ułamki sekund. Złapał ją za ręce i przyszpilił do drzwi.

– Rouse – powiedziała spokojnie. W sumie mogła się tego spodziewać.

– Witaj, elfko – odparł spokojnie. W ciemnościach zobaczyła jego wredny uśmiech. Spróbowała się uwolnić, ale była zbyt zmęczona, a on silny. Jednak całe lata noszenia ciężkich ksiąg przełożyły się na siłę czarodzieja. Przycisnął mocniej jej nadgarstki do drzwi i przysunął twarz bliżej. – Bardzo ładną zagrywkę wczoraj zastosowałaś.

– Ach, przepraszam, że uratowałam twój czarnoksięski tyłek – zaśmiała się głośno.

– To akurat mogę ci wybaczyć – rzekł.

– I co teraz? – zapytała patrząc mu prosto w błękitne oczy.

– Teraz będzie perfidna zemsta – wyszeptał zbliżając jeszcze bardziej swoją twarz do jej.

– Bardzo ciekawe… Rozkochasz mnie i porzucisz? – tym razem jednak nie mogła opanować przyspieszonego pulsu i łomotania serca.

– Dokładnie tak – powiedział ledwo słyszalnym głosem zanim jego wargi dotknęły jej ust. Całował ją długo i mocno, starając się nie zaniedbać ani kawałeczka elfich ust. Ciągle trzymał ją unieruchomioną, z rękoma przybitymi nad głową, do drzwi pokoju. Dopiero kiedy wplótł swoje palce między jej, poczuł, że wreszcie mu się poddaje i rozluźnił uścisk. Zarzuciła mu ręce na szyję i popchnęła delikatnie kierując w stronę łóżka, które było za nim. Teraz, gdy miał wolne ręce, mógł zająć się jej zbroją. Wprawnie odszukał mocujące napierśnik, a potem nagolenniki rzemienie i zatrzaski. Gdy części pancerza spadły z łoskotem na podłogę, a ona została w cieniutkiej tunice. Niczym oswobodzona z kolejnych okowów, rzuciła się na mężczyznę z większą namiętnością. Wskoczyła na niego, obejmując mocno udami w pasie. Gdy chcąc ją podtrzymać, złapał za jej jędrne pośladki, poczuł się spełniony grą wstępną i mógł już wykorzystać łóżko. Cofnął się o kilka kroków i usiadł na posłaniu, a następnie dał się jej przygnieść do materaca. Siedząc na nim, odrzuciła swoje włosy do tyłu i pochyliła się, żeby go znów pocałować, ale nie zrobiła tego. Dotknęła pieszczotliwie dłonią jego twarzy i przesunęła paznokciami po zaroście.

– Rouse – powiedziała cichutko.

– Tak?

Jakby chcąc odgarnąć mu czarne pasemka włosów, dotknęła dłonią jego czoła. A potem nachyliła się nad jego uchem.

– Hammer of justice – wyszeptała namiętnym tonem.

– Co?! – zawołał, ale było już za późno. Poczuł tylko charakterystyczny podmuch używanej mocy i zasnął ogłuszony.

Odetchnęła z ulgą, siadając na łóżku.

– O rany… – pomyślała. Choć jednocześnie nie potrafiła dalej opanować serca, które waliło jak oszalałe. Wstała i, choć był ciężki, to ułożyła go na posłaniu, żeby spał wygodnie.

„No tak… Ale ciekawe, gdzie ja będę spać? Nieźle się załatwiłam. Ależ jestem zmęczona.”

Wtedy nawiedziła ją pewna myśl. Wygrzebała z kieszeni jego spodni klucz do pokoju. Prześpi się tam. Zanim się oddaliła spojrzała jeszcze na Rouse’a. Wiedziona dziwnym uczuciem czułości, odgarnęła czarne włosy, które spadały mu na twarz.

– Śpij dobrze, Roszyno – wyszeptała i wyszła z pokoju.

Oczy same jej się zamykały, gdy ułożyła się w łóżku. Pościel pachniała nim. Zdała sobie wtedy sprawę, że w sumie bardzo długo była sama. Miała kiedyś kogoś, kogo bardzo kochała. Swojego księcia. Jednak ich drogi rozeszły się dawno temu, a ona zakopała to uczucie na samym dnie serca. Westchnęła głęboko, co spowodowało, że znów mocno poczuła rousowy zapach.

„Nie, nie ma mowy…” – powiedziała do siebie w duchu i zasnęła.

 

Musiała być naprawdę strasznie zmęczona, gdyż niczego nie słyszała ani nie czuła. Prawdopodobnie też została dodatkowo ogłuszona magią. Gdy się obudziła, stwierdziła, że coś jest nie tak. Otworzyła powoli oczy i podniosła się na łóżku.

– Dzień dobry, moja słodka! – powiedział do niej radośnie.

– No nie…

Spróbowała wstać, ale okazało się, że do nadgarstków i kostek ma przymocowane łańcuchy, które przykuwały ją do łóżka. To drugi raz w ciągu miesiąca, jak została spętana. Zaczynała mieć dość. Szarpnęła lewą ręką próbując siłę kajdan. Były mocne i dość krótkie. Jedyne, co mogła zrobić, to usiąść na posłaniu. Wpatrzyła się w niego ze złością, a on radośnie podszedł i usiadł obok niej.

– Muszę przyznać, że cię nie doceniłem, panno Variette – rzekł uradowany. Jak się złościła miała takie piękne oczy. Tęczówki robiły się zimne niczym szmaragdy, a kąciki zwężały się, przez co oczy sprawiały wrażenie jeszcze bardziej skośnych. – Ale już nie dam się podejść – wstał. – Teraz muszę iść załatwić bardzo ważną sprawę, ale jak wrócę, to bądź pewna, że się tobą zajmę.

– Bardzo interesujące… I co ze mną zrobisz, czarnoksiężniku?

– Wykorzystam oczywiście – dodał i wyszedł z pokoju zamykając go na klucz. Opadła na łóżko i zaczęła kląć siarczyście we wszystkich językach, jakie znała.

 

Przez te kilka godzin, kiedy jej oprawca był nieobecny, rozważała swoje położenie milion razy. Nie mogła sobie pozwolić na nawet dzień zwłoki w podróży. Mistrz Yan i jego cenna księga odda- lali się z każdą sekundą. Sprawdziła łańcuchy i łóżko. Musiał je wzmocnić magią, nie dało się ani ich zerwać, ani też złamać drewnianych elementów oparcia, do których przymocowane były kaj- dany. Musiała czekać. Po kilku godzinach nieco przysnęła, ale obudził ją odgłos zbliżających się kroków i do pokoju wrócił Rouse.

– Jak tam, mój niewolniku? – spytał z satysfakcją w głosie, siadając naprzeciwko niej na łóżku.

– Cudownie.

– Och, nie bądź taka niezadowolona – wstał i podszedł do stolika znajdującego się za jej plecami. – To wykorzystywanie nie będzie takie złe, gwarantuję, że ci się spodoba!

Szarpnęła się, ale nic to nie dało. Zacisnęła zęby ze złości.

– Zjesz coś? – zaproponował.

Jego impertynencki ton doprowadził ją na skraj zdenerwowania.

– Przyniosłem pieczonego talbuka, specjał z Draenoru. W złości zaczęła skupiać swą moc.

– Wzmocniłem to magią, nie masz szans, żeby je zerwać! – skomentował jej starania Rouse.

– Wrr!

Oczy elfki zmieniły kolor na złoty, a powietrze zafalowało. Odłożył posiłek i stanął przed nią.

– Mówię ci, że się nie uda.

– Aaa! – wrzasnęła i nagle rozpętała się prawdziwa burza energetyczna w pokoju.

Znów miała to uczucie, że nie kontroluje własnego ciała, że oddaje się jakiejś wewnętrznej, ukrytej osobowości. To wrażenie zdenerwowało ją jeszcze bardziej i burza wzmogła swą siłę. W pierwszej chwili pomyślał, że naprawdę chce się uwolnić. Po jej ciele zaczęły błyskać jasne wyładowania energii, włosy niespodziewanie pojaśniały, a szalejące dookoła moce zawirowały. Szarpnęła za łańcuchy. Nie przyniosło to rezultatu, więc burza jeszcze bardziej się wzmocniła. Krzyknęła znowu próbując się uwolnić, raz po raz rzucając fale mocy na wiążące ją kajdany. Przy każdym zaklęciu elfka wydawała z siebie bolesny krzyk, kiedy jej własny atak trafiał nie tylko w łańcuch, ale i w nią samą. Rouse przyglądał się temu zjawisku ze spokojem.

– Puszczaaaaj! – wrzasnęła, a podłogą zatrzęsło. Jej moc odbijała się od zaklęcia w kajdanach i trafiała w nią. Ale było coś jeszcze, samo rzucanie paladyńskich czarów zdawało się sprawiać jej ból. Dopiero po chwili zrozumiał, że elfka walczy bardziej ze sobą niż z okowami, którymi ją spętał. Panicznie rzucił się ku jej łańcuchom, jak najszybciej zdjął zaklęcia i dezintegrował je.

– Var! Var! – złapał ją i objął mocno. – Już nie będę! Przepraszam! – przytulił ją do siebie, a ona zaczęła płakać.

– Puszczaj mnie – wycedziła przez zęby.

Wirujące morze światła osłabło i wszystko ucichło.

– Przepraszam! – pogłaskał ją po włosach. – Nie chciałem. Spokojnie – dodał i pocałował jej czoło. – Skąd ty masz tę moc? To nie są zwykłe paladyńskie zaklęcia. Kilkaset razy to mocniejsze.

Miała dreszcze i od czasu do czasu jej ciałem potrząsało mocne wzdrygnięcie. Prawdopodobnie przez specyficzne działanie magicznych łańcuchów, przy każdej fali mocy czuła, jakby jej ciało było rozrywane na strzępy, w dodatku nie mogła powstrzymać swoich własnych zaklęć.

– Nie wiem. Jestem kimś… Albo czymś, co to potrafi.

– No dobrze, później mi opowiesz, jak się uspokoisz. Chodź, zjemy coś – zaproponował.

Przestała się w ogóle odzywać i nie reagowała na jego próby podjęcia rozmowy. Posmutniała bardzo. Aż zaczął się besztać w duchu, że przez niego tak się stało. Jednak nie mógł jej tak zostawić. Wieczorem, o zachodzie słońca zapukał do jej pokoju. Spojrzenie miała kamienne. Wziął ją za rękę.

– Chodź!

– Dokąd?

– Pokażę ci bardzo ładne miejsce.

 

Zaprowadził ją niedaleko portowej bramy.

– Hmm, teraz musimy się trochę nakombinować, ale mam nadzieję, że dalej jest to wejście – powie- dział, po czym zamacał kamienny mur w poszukiwaniu miejsc, za które można by złapać ręką lub postawić stopę. – Są. Chodź!

– Yhm…

Wspięła się za nim na sam szczyt muru. Następnie, nie puściwszy jej dłoni, przeprowadził ją na blanki małej ozdobnej wieżyczki. Słońce już zachodziło i rozświetliło nadmorskie chmury na czerwono-złoty kolor.

– Pięknie – elfka wyraźnie się rozchmurzyła.

– Prawda? – powiedział. – Siadaj.

Usiedli na murach. On oparł się o wyższy kamienny blok, przodem do niej i wpatrywał się w jej smutne oblicze, ona zaś podziwiała widok. Zadrżała.

– To te twoje barbarzyńskie zaklęcia z łańcuchów. Co to w ogóle jest?

– Zmodyfikowane zaklęcie więzienia cienia.

– Okropne! – wzdrygnęła się jeszcze raz, po czym spojrzała znów na Słońce. – Nie wiedziałam, że można tu wejść – uśmiechnęła się lekko. – Żeby podziwiać morze, zawsze stawałam na dole, przy fontannie. Tam, gdzie się spotkaliśmy kilka dni temu.

– Jak byłem mały i nie miałem nic do roboty czekając aż rodzice załatwią sprawy, wspinałem się tutaj. Często przyjeżdżaliśmy do Stormwind – opowiedział. – Powiesz mi teraz coś o sobie?

Spuściła głowę i westchnęła.

– Nie wiem, co mam ci rzec. Ja sama nie wiem, co się ze mną dzieje. Po splugawieniu Studni Słońca wiele dni leżałam nieprzytomna i… – zawahała się. – Wierzysz w niebo? – spytała nagle zwracając wzrok ku niemu.

– Niebo?

– To znaczy, w jakiś raj, do którego trafiają dusze po śmierci – dodała. – I w istoty, które nas chronią na każdym kroku, a które tam mieszkają?

– To widziałaś, jak byłaś nieprzytomna? – obserwował ją bacznie. Zdziwiła się, że odgadł jej myśli.

– Chyba tak. Nie jestem pewna – wpatrzyła się znów w krwistoczerwony horyzont. – Skoro istnieje Otchłań, gdzie żyją demony, to może jest też jakiś inny wymiar będący jej przeciwieństwem i przeciwne im byty.

– Więc czemu się tak smucisz z tego powodu? To musiała być bardzo pozytywna wizja – powie- dział spokojnie. – Skoro to miejsce istnieje i byłaś tam, to znaczy, że nie jesteśmy ot tak skazani na zagładę. Żyjesz, bo wiesz, że na coś to ci się opłaci – przysunął się do niej. – A te świetliste istoty pewnie cię wspomagają, skoro masz taką moc.

Westchnęła.

– To tym bardziej nie masz się czym martwić, korzystaj z niej i pomagaj innym – jego zarośnięte ciemną brodą oblicze rozpogodziło się.

– Możliwe… – powiedziała bez przekonania, jednak słowa mężczyzny bardzo trafiły jej do serca i zrobiło jej się milej.

– Var? – zaczął po kilku minutach milczenia.

– Słucham?

Rouse zawstydził się.

– Możemy to zrobić z uczuciem?

– Co? Aha – zaczerwieniła się i spuściła głowę. Jednak po chwili roześmiała się i przysunęła do niego. – Dobrze, ale tylko ten jeden raz.

– Dobrze

Wsunął dłoń pod jej włosy, a ona wpatrzyła mu się w oczy. Tym razem jednak nie było w nich złości, ani smutku. Pocałowali się delikatnie, ale na tyle długo, że znów gorący dreszcz przebiegł po całym jego ciele.

 

W milczeniu wrócili do Pozłacanej Róży. Przez całą drogę zastanawiał się, co jeszcze mógłby dla niej zrobić. Nieoczekiwanie w jego sercu pojawiła się chęć opieki nad niewysoką elfką. Nie miał jednak pomysłu na pomoc dla niej. Jednak, gdy już miała odejść do drzwi swojego pokoju, zawładnęło nim uczucie zatrzymania jej.

 

Obudziły ją krople deszczu, które spadły na jej twarz.

„Gdzie ja jestem?”

Powoli odzyskała pełnię świadomości. Poczuła obmywające ją chłodne fale morza i zimną bryzę, która przyprawiała ją o dreszcze. Niesłychanym wysiłkiem zdrętwiałych mięśni obróciła się na brzuch i zakasłała wypluwając wodę z płuc. Spróbowała podeprzeć się na rękach, ale ramiona tylko zadrżały i elfka opadła na piasek.

– Aaaa…

Całe ciało ją bolało. Podniosła głowę i rozejrzała się. Musiała ustalić gdzie jest. Rozpoznała w oddali wyspę Quel’Danas, nad którą unosiła się ogromna smuga dymu. Była więc w Eversong, gdzieś na północ od Silvermoon. Ale jakim cudem? Może prądy morskie zniosły jej ciało aż tutaj? Odszukała wzrokiem stolicę. Zobaczyła ogromną wypaloną i splugawioną szramę biegnącą po ziemi i miasto w ruinie. Przeraziła się.

„Co się ze mną…”

Wytężyła swój zbolały umysł starając się sobie przypomnieć wszystko. Obrazy przesuwały się w jej głowie w szaleńczym tempie.

„Studnia Słońca… Co się działo później? Nie czuję jej aury – złapała się za głowę. – Arthas!”

W myślach poczuła znów, jak Ostrze Mrozu przebija jej serce i elfce zebrało się na wymioty. Złapała się za miejsce, gdzie powinna znajdować się rana, ale niczego tam nie było. Nawet małej szramy.

„Co to ma być?! Co się ze mną stało?”

 

Po chwili poczuła się nieco silniejsza i podsunęła się na plaży dalej od wody. Ten wysiłek okupiła kolejną falą zmęczenia, więc położyła się na wilgotnym piasku i wpatrzyła w ołowianoszare niebo. Wtedy przypomniała jej się wizja, której doznała. Przypomniała sobie jak jej ciało spada do wód portu w Quel’Danas. Potem była tylko pustka, a potem… Światło, wszystko skąpane w świetle oraz ciepło i wszechogarniające, kojące poczucie obecności jakiejś niesamowicie potężnej siły.

– Wracaj na Azeroth! Wracaj na Azeroth! – mówiły do niej głosy o dziwnym, szklanym brzmieniu. Podchodziły do niej dziwne, eteryczne istoty i dotykały jej włosów, które nagle stały się jasne

niczym pole pszenicy. Uśmiechały się i przemawiały cicho, wyraźnie zadowolone ze spotkania z nią. Każde wypowiedziane słowo tych dziwnych duchów kończyło się dźwiękiem przypominającym dziesiątki unoszących się na wietrze, kryształowych dzwoneczków. Variette otworzyła oczy i wszystko ucichło.

– Muszę się stąd wydostać. Uciec! Jak najdalej.

Podniosła się ciężko. W głowie miała uczucie paniki. Nie wiedziała, co się z nią działo, czemu żyje i dlaczego nic jej nie jest. Ktoś ją wskrzesił? Te dziwne istoty z wizji? Ale przecież pamiętała wyraźnie, jak miecz przebijał ją na wylot.

„Nokka” – przywołała w myślach swojego wierzchowca. Jeśli przeżył gdziekolwiek, powinien ją usłyszeć. Po chwili, która dla niej trwała wieki, usłyszała cichy skrzek nad głową i poczuła muśnięcie wielkiego dzioba na włosach.

– Nokka… Przeżyłeś! Nawet nie wiesz, jak się cieszę – wstała i słaniając się dosiadła strusia. – Musimy stąd uciekać.

– Skrzek?

– Jak najdalej… Może… Może coś ocalało gdzieś w Lordaeronie.

Popędziła ptaszysko. Przez cały dzień jechali na południe. Trzymała się plaży, gdyż nie wiedziała, czy głównym szlakiem ze stolicy nie kroczą jeszcze wojska Arthasa. Gdy dotarła do rzeki Erlendar, zobaczyła w oddali zniszczone runiczne monolity, które wcześniej chroniły Quel’Thalas magiczną barierą. Prawie się rozpłakała, ale ruszyła dalej. Przepłynęli rzekę i ujrzeli kolejny ogrom zniszczeń. Po kolei mijała zrujnowane doszczętnie Tranquilien, bazę Farstriderskich łowców oraz wioskę Windrunner. Serce elfki ściskało się coraz bardziej.

„Wracaj na Azeroth! Tylko ty możesz im pomóc!” – rozległy się w jej głowie znów owe dziwne głosy, które usłyszała w wizji.

„Nie!” – zacisnęła powieki i potrząsnęła lejcami. Nokka pobiegł dalej.

Dotarła do wielkiej bramy, która była jedynym przejściem do Lordaeronu przez Góry Thalasiańskie. Nigdzie ani śladu armii Plagi. Widocznie już opuścili to miejsce i ruszyli niszczyć kolejne państwa. Wjechała do królestwa ludzi i przeraziła się, gdy tylko minęła przełęcz.

– Na wszystko, co święte… – szepnęła.

Quel’Thalas zostało ledwie draśnięte w porównaniu do tego, co zobaczyła. Elfka rozejrzała się panicznie. Wszystko dookoła było splugawione. Gleba, drzewa, rośliny, zwierzęta. Istny horror. Na ziemi plenił się grzyb, a małe larwy pełzały wśród suchych traw i zaczynających już murszeć kości. Na tle ciemnego podłoża odcinały się trupio białe konary martwych drzew, a te, które przeżyły, były spaczone i poskręcane. Zwisające z ich gałęzi czarne liście dopełniały wrażenia demonicznej ponurości.

„Może dalej na południe cokolwiek ocalało?”

Ruszyli dalej. To nie była już ta sama kraina. Cały krajobraz uległ ogromnej zmianie, więc musiała się trzymać drogi, aby nie zabłądzić. Wieki miną zanim Lordaeron wróci do dawnego stanu. Jeżeli dawny wygląd powróci w ogóle. Wiedziała, że Stratholme było zniszczone, więc nawet nie skręcała ze szlaku w tym kierunku. Jechała dalej na południowy zachód. Przez całą drogę słyszała w głowie jakieś płaczące szepty. Miała wrażenie, że każdy krzak czy źdźbło trawy do niej mówi. Nie rozumiała, co się z nią dzieje.

„Ocal nas, ocal nas… Ocal nas, ocal!”

– Zostawcie mnie! – krzyknęła i popędziła strusia bardziej.

„Benediction! Wracaj na Azeroth!” – krzyczało coś w jej głowie.

 

Minęła rzekę Thondrolil, za którą zniszczeń było już nieco mniej, a kraina sprawiała wrażenie bardziej żywej. Zobaczyła tam jednak nieumarłe zwierzęta i uciekła czym prędzej. Zatrzymała się dopiero na rozstaju dróg. Na północ droga wiodła ku Heartglen, zaraz zaś kilka staj na południe leżało Andorhal. Skierowała się więc do bliższego miasteczka, ale już po chwili zorientowała się, że nie ma tam czego szukać, wszystko bowiem było zniszczone, a stada ghuli i ożywionych trupów przemierzały uliczki.

„Stolica jest zapewne równie zdewastowana, a najpewniej tam jest Arthas, skoro to jego króle- stwo – myślała intensywnie. – Jedźmy na południe do Dalaranu! Jeżeli jakiekolwiek miasto miało ocaleć, to bez wątpienia Dalaran ze swoimi potężnymi magami.”

Spróbowała przekraść się obok murów Andorhal, jednak już prawie za jego granicami, kilka zombie wyczuło jej obecność i rzuciło się na nią. Elfka przeraziła się. Wcześniej nigdy by się tego nie bała, ale teraz w jej sercu królowała tylko panika. Nokka ruszył żwawo z pazurzastych łap, jednak stwory dopadły ich. Nie miała broni i była zbyt osłabiona, aby rzucać zaklęcia. Zdołała tylko wyczarować niewielką novę światła, ale to powstrzymało wściekłe potwory tylko na moment. Goniły ją nieprzerwanie, aż natrafiła na ślepy zaułek. Zawróciła strusia i przygotowała się do walki. Zebrała resztki mocy, ale pojedynczy słup światła, który stworzyła, powalił tylko trzy ghule. Reszta rzuciła się na nią rozdziawiwszy swe zgniłe, wygłodniałe paszcze. Złapała na wpół zbutwiałą sztachetę z płotu, która leżała u jej stóp. Kilka stworów powaliła, przed resztą uskakiwała zwinnie, lecz jeden, największy z nich wszystkich, machnął łapą i powalił elfkę. W panice rzuciła jeszcze prosty egzorcyzm, ale to nie wystarczyło. Rzuciły się na nią wszystkie na raz.

„Benediction!” – usłyszała w głowie.

Nagle przed nią pojawił się jaskrawy błysk światła. Zdumiona wpatrzyła się w niego, mimo jego intensywnej jasności. Złota energia przybrała nagle wydłużony kształt i zmaterializo- wała się w lśniący kostur. Zrobiony był ze złotego metalu, którego nie rozpoznała, i zdobiony na górze okręgiem, po środku którego unosił się czerwony kamień. Poniżej, wprawiony w ręko- jeść, znajdował się kolejny czerwony klejnot. Wokół broni skrzyła się aura najczystszej mocy i elfka poczuła nieodpartą pokusę, aby chwycić kostur i nie mogła jej powstrzymać. Złapała za zdobiony uchwyt. W tej sekundzie fala światła popłynęła nagle z całego jej ciała i rozbiła ghule na proch. Gdy tylko potwory zniknęły, kostur rozpłynął się na dziesiątki złotych iskierek, które wleciały w ciało elfki na wysokości piersi. Zdumiona spojrzała na swoje ręce i ogarnęło ją jeszcze większe przerażenie.

„Co się ze mną dzieje?!”

Dosiadła znów strusia i pognała jak szalona na południe. Minęła Wzgórza Smutku i odszukała drogę do Alterac. W tej krainie nie było już śladu Plagi, więc serce Variette trochę się uspokoiło. Niedaleko szlaku znalazła trochę złotociernia, zebrała zioła i postanowiła odpocząć chwilę nad rzeką. Rozpaliwszy mały ogień i zaparzyła sobie wywar w zerwanej z drzewa korze. Złotocierń trochę ją uspokoił, ale dalej nie mogła się pozbyć z głowy tych krzyczących głosów. Serce jej drżało i kołatało. Panika, która towarzyszyła jej od momentu odzyskania przytomności, wcale nie zmalała. Pragnęła tylko uciec jak najdalej od wszystkiego.

Gdy tylko Nokka odpoczął, ruszyła dalej. Okrążyła od wschodu zamieszkane przez ogry ruiny Alterac. Nie miała się czym bronić, więc wolała nie zapuszczać się w te okolice. Wjechała na wzgórze i spojrzała w kierunku Dalaranu. Widok zmroził jej krew w żyłach. Wysokie wieżyce stolicy magii były zrujnowane, a nad miastem kłębiły się chmury smolistego dymu. W tym momencie utraciła wszelką nadzieję, a uczucie rezygnacji ostatecznie przejęło władzę nad jej sercem.

„Czy świat się skończył…” – łzy spłynęły po policzkach elfki.

Spod mokrych rzęs spojrzała jeszcze raz na majaczący w oddali Dalaran. Zastanawiała się, gdzie może się jeszcze udać. Na myśl przyszła jej stolica ludzi – Stormwind, jednak to oznaczałoby strasznie daleką podróż. A co jeśli i tam wszystko zostało zniszczone? Z najbliższych osad pozostała jeszcze wioska Southshore. Postanowiła zaryzykować i udać się tam.

 

Słaniała się na nogach, gdy dotarła do osady. Ale jej wysiłek opłacił się. Małe, portowe miasteczko ocalało. Zmęczona elfka doszła do gospody kołyszącym krokiem. Na szczęście, przejęta jej widokiem właścicielka zajazdu, zlitowała się nad nią i poczęstowała za darmo posiłkiem.

– Wszystko jest zniszczone, pani – tłumaczyła starsza kobieta. – Podobno sam władca demonów zniszczył Dalaran.

– Kiedy to było?

– Ponad miesiąc temu – opowiedziała stawiając przed Variette kubek leśnej herbaty.

„Miesiąc… aż tak długo byłam nieprzytomna? Możliwe, że nawet więcej czasu minęło, licząc moją podróż i przemarsz ich armii.”

– Władca demonów?! To jakim cudem cokolwiek ocalało?

– Podobno wyruszył na Kalimdor, aby zdobyć ziemie Nocnych Elfów – dodała karczmarka.

– Drzewo Życia… no oczywiście! – otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.

– Ale podobno tamtejsze rasy, czyli elfy, orki i ludzie pokonali go. Tymczasowo jesteśmy bezpieczni, powoli wszystko wraca do normy – wpatrzyła się smutno w okno. – Chociaż nic nie będzie już takie, jak przed wojną.

Variette zamyśliła się i prawie rozpłakała. Czy żyją jej przyjaciele? Co się dzieje z Sylvanas, Kaelem i Lor’themarem? A Salvanei i jej zastępy kapłanów? Może nie powinna była opuszczać Silvermoon, ale nie mogła tam zostać. Uczucie paniki, żeby uciec przed samą sobą i Plagą zawładnęło jej sercem i było silniejsze od wszystkiego. Najlepiej, jak wszyscy zapomną o najwyższej kapłance i pomyślą, że nie żyje. Zresztą, jeśli ktoś przeżył inwazję, to na pewno widział jej walkę z Arthasem i moment jej śmierci.

– Tylko, co ja mam zrobić? Nic mi nie zostało… – powiedziała cicho do siebie opierając brodę o dłonie. Kątem oka zobaczyła jakiś podejrzanie wyglądających osobników przy sąsiednim stole. Wyglądali

na zabójców. Wsłuchała się w ich rozmowę.

– Dziś wreszcie wrócimy do siedziby gildii – rzekł jeden.

– Ostatnie zlecenie było łatwe, mieliśmy tylko chronić posłańca do Stormwind. Wolałbym jakieś kradzieże czy wymierzanie, hehe, sprawiedliwości – dodał drugi.

„Gildia zabójców. Zdaje się, że zwą ich Ravenhold.” – pomyślała.

Po pewnym czasie podziękowała karczmarce i wyszła z budynku śledząc owe mroczne typy. Zaprowadziło ją to aż do ukrytego w górach przejścia, za którym, ku jej zdziwieniu, ukazał się niewysoki budynek i małe poletko uprawne.

– Nie widzicie, że macie ogon! – warknął na nich jeden ze strażników.

– Co?! – obrócili się panicznie i dopiero spostrzegli elfkę.

– Trzeba ją załatwić!

Musiała skoncentrować wszystkie swoje umiejętności, jeśli chciała wkupić się w ich łaski, a nie miała żadnej broni. Grupka mężczyzn ruszyła na nią. Zrobiła kilka gibkich uników i wprawnie rozdała kilka ciosów, które powaliły większość z nich na ziemię. Jej największą przewagą była zręczność i technika. Normalnie nie miała by szans w starciu z tak dużą liczbą wojów. Ostatni z zabójców trzymał się najdłużej i uniknął wszystkich jej ciosów. Zablokowała jego kopnięcie i rzuciwszy się na ziemię, podcięła zbója. Gdy upadł, ogłuszyła go mocnym ciosem swojego stalowego obcasa.

– Co tu się dzieje? – rozległo się nagle.

– Szefieee – jęknął jeden z wojów, który otrzymał cios ze słynnego Młota Sprawiedliwości, ogłuszającego paladyńskiego zaklęcia.

Z budynku wyszedł przygarbiony nieumarły. Stanął na środku polanki i, skrzyżowawszy ręce na piersi, wpatrywał się z politowaniem na swych ziomków.

– Mistrzu Yanie, ratuj! – mruknął drugi.

– Załatwiła was mała elfka bez broni! – oburzył się osobnik patrząc na stan swoich ludzi. – Czyżbym popełnił błąd przyjmując was w nasze szeregi? – dodał, po czym wpatrzył się intensywnie w oczy Variette. Nie mogła wyczytać niczego z jego chłodnych jasnozielonych źrenic.

– Czego tu szukasz, elfko?

„Mistrz Yan? Kiedyś o nim słyszałam. Ale on był człowiekiem, jakim cudem więc jest chodzącym trupem? W dodatku ma swoją świadomość?”

Musiała się dowiedzieć wszystkiego i znaleźć jakieś tymczasowe schronienie.

– Nazywam się Variette – powiedziała starając się nadać swemu głosowi jak najbardziej poważny ton. – Chciałabym wstąpić do gildii!

– Widzę, że talentu ci nie brakuje – odparł Yan krzyżując ręce na piersi. – Jesteś uciekinierką z Quel’Thalas?

– Tak.

– Dobrze, na początek przyjmę cię na próbę. Przyda nam się ktoś, kto umie dobrze walczyć. Chodź za mną, wysoka elfko!

Ruszyła za Yanem w stronę niewysokiego budynku.

 

Obrazy rozmyły się przed jej oczami i wróciła do rzeczywistości. Variette obudziła się, a powracające co jakiś czas w koszmarach wspomnienia wywołały ból w jej sercu. Choć od tamtych wydarzeń minęło już wiele lat, dalej robiło jej się niedobrze na myśl o chwilach przed jej śmiercią z ręki Arthasa i późniejszych dziwnych wydarzeniach.

[..]

 

Wywąchany przez Pimpka ślad Yana poprowadził wojowniczki przez ciemne lasy Duskwood. Wydawało się, że zabójca porusza się niesłychanie szybko i praktycznie nie zatrzymuje się na odpoczynek. Musiały więc gnać, aby nadrobić stracony czas. Podróżując ciągle na południe, przeprawiły się przez rzekę i dotarły do tropikalnej dżungli w Dolinie Duszących Cierni. Ashka od razu zaczęła narzekać na zbyt gorący klimat, którego nie tolerowało jej niebieskoskóre, trollicze ciało. Elfka tłumaczyła jej, że dżungla to naturalny klimat trolli, czego przykładem jest zamieszkujące tę krainę plemię Zandalar, ale Ashka nie dała się przekonać jej teoriom i uparcie twierdziła, że plemię Mrocznej Włóczni jest zdecydowanie zimnolubne. Po kilku dniach, wypełnionych polowaniem na raptory i ich cenne skóry, dotarły do hordziackiej bazy Grom’gol. Ashka poszła sprzedać skóry u orczego handlarza, a Variette rozpytać o Yana. Okazało się, że nadrobiły sporo dystansu i zbój wyprzedza je tylko o trzy lub cztery dni, a swe kroki kieruje ku neutralnej wiosce Booty Bay, znajdującej się na samym południowym krańcu Zachodnich Królestw.

– Var, dziuocho, patrzoj! – zawołała nagle, gdy obie szykowały się do wyjazdu z miasta.

– Na co?

Trollica wskazała jej wiszący na wieży zeppelinów pergamin.

– Arena Gurubashi – zaczęła czytać. – Wojowniku, sprawdź swe umiejętności i wygraj! Dwuosobowa drużyna, która pokona wszystkich uczestników oraz tajemniczego czempiona Booty Bay, wygra tysiąc sztuk złota!

– Idymy tam! – zarządziła Ashka wplatając w wypowiedź swój radosny rechot.

 

World of Warcraft belongs to Blizzard Ent. (c) All charas are mine aquamarine.cba.pl (c) This is fanfiction.

___________________________________________________________________